Podziwiano w nim właśnie Wielkie Dziwadło: ni to-to białe, ni czarne, ni facet, ni kobieta, ni homo, ni dorosły, ni dziecko. Fascynacja człowieka dziwolągami jest odwieczna i głęboka, więc nie ma się co dziwić ani wstydzić. Pisałem to już, ale w papierze, więc powtórzę tu: nazywanie Jacksona "królem popu" jest nieścisłe. On był nie królem, a cesarzem popkultury, i nawet powiedzieć mogę, którego dokładnie cesarza przypominał - otóż niejakiego Heliogabala. Heliogabal, który władcą świata został jako małolat, jest mniej znany niż Kaligula, a niesłusznie, bo był świrem jeszcze od niego większym. Pewnie to dlatego, że Kaligulę rozsławił Graves bestsellerową dylogią o Klaudiuszu, podczas gdy o Heliogabalu pisał tylko nasz Krasiński, i to w dziele nie tak jak "Ja Klaudiusz" czy "Quo Vadis" przystępnym. Mimo wszystko zachęcam, aby zapoznać się z "Irydionem", a przynajmniej z życiorysem nieszczęsnego cesarza - sami Państwo zobaczycie, jak bardzo jego szaleństwa przypominały życie piosenkarza - pozbawionego dzieciństwa, oszalałego od nadmiaru sławy i kompletnie samotnego wśród hord pożerających jego kasę sępów. Właśnie, co do samotności: przypuszczam, że zmarły bardzo by się zdziwił, gdyby zobaczył ilu i jak oddanych miał przyjaciół, i jak bardzo go kochała rodzina. Zdziwiłby się też, jak bardzo jest popularny, ile nagle zaczęło schodzić jego płyt, teledysków i wszelakich gadżetów - po długotrwałej posusze, która go wpędziła w półmiliardowe długi. Sądzę zresztą, że jedno z drugim, to znaczy gwałtowne wzmożenie zysków i obrotów jacksonowego przemysłu z falą demonstrowanej na pożegnalnym show przyjacielskiej i rodzinnej miłości jest ściśle związane. Show obejrzałem z przyjemnością - brakowało mi tylko (przez chwilę miałem nadzieję), żeby sam Jackson wyskoczył w kulminacyjnym momencie ze złotej trumny, odtańczył siarczystego trepaka i zapowiedział, że taką właśnie nietypową kampanią promocyjną zaczyna ogólnoświatowe tournee. No, nie tym razem. Ale na pewno któraś z gwiazd w końcu taki numer wytnie. Dopiero na końcu zrobiło mi się naprawdę rzygliwie, gdy rodzinka nieboszczyka wyciągnęła przed kamery zapłakane dziecko. Jedno z trzech, które zrobił sobie gwiazdor z "in vitro" (żeby od razu miało właściwą teksturę i nie musiało się jak on wybielać). Te dzieci to najbardziej ponura sprawa z nim związana. Jacksona oskarżono kiedyś o pedofilię, co akurat uważam za kompletną bzdurę, typowy adwokacki skok na kasę, na zasadzie "państwo tu podpiszą, to razem skubniemy frajera na parę milionów". Heliogabal popu nie mógł być pedofilem, bo psychicznie sam był dzieckiem - ale właśnie to dęte, perfidne oskarżenie okazało się skuteczne, i faktycznie cwany prawnik z cwanymi rodzicami jakiegoś szczeniaka, dla którego nieopatrznie gwiazdor chciał być miły, trzasnęli go na dwadzieścia parę baniek (inna sprawa, czy w ogóle ten wydatek zauważył). Natomiast to, co naprawdę zrobił ze "swoimi" dziećmi - o czym sam opowiadał w kilkakrotnie ostatnio emitowanym filmie dokumentalnym - było oczywiście zupełnie legalne i nikogo nie oburzało. Ja akurat mam dzieci i nie wyobrażam sobie, by można było traktować dziecko bardziej okrutnie niż to robił Potwór z Neverlandu. Odebrać mu matkę, pozostawiając jedynie stale zmieniane opiekunki, zabronić, by ktokolwiek mógł je brać na kolana i przytulać, odebrać nawet zabawki, bo wszystko, czego żywe maskotki Heliogabala dotykały, było jednorazowe, sterylne i natychmiast palone? Jako się rzekło, na koniec widowiska rodzinka wyciągnęła dziewczynkę, żeby rozpłakała się do kamer. Faktycznie, płacz, dziewczynko. Nie po tatusiu, bo taki "tatuś" to bodaj nigdy z piekła nie wyszedł - płacz nad sobą, bo zostałaś właśnie zaprezentowana światu jako dziedziczka "tatusiowej" funkcji. Teraz to ty będziesz musiała śpiewać i tańczyć, bo miliardowy rodzinny biznes musi się przecież kręcić. Dziadek cię nauczy, tak, jak wytresował do sławy tatusia - pewnie już zaczął treningi. A potem, żeby pozostać w nastroju "bogi i ludzie szaleją", jak to pisał wspomniany Krasiński, przerzuciłem się na ulubiony "Jerry Springer show". Nie zawiodłem się - gościem był tym razem facet, który od 22 lat zakochany jest w prostytutce i cały czas jej płaci. Ma już szóstą żonę, ale tak kocha tę jedyną kobietę, że zdradzał z nią każdą poprzednią i aktualną też; ale to wszystko pikuś, bo najważniejsze, że ta prostytutka jest jego rodzoną córką. Potem Springer zaprosił na scenę szóstą, aktualną żonę faceta, żeby ten mógł jej to wyznać. Wyznał. Ona zaczęła go napominać, że Bóg jest przeciwko kazirodztwu: "nie możesz zapominać o tym, co mówi Bóg, jesteś przecież pastorem!" Potem zjawiła się wspomniana córeczka-prostytutka (bardzo podobna z twarzy do Alfa Stokesa z "Pan wzywał, milordzie?"), żeby powiedzieć, że z tatusiem nie przestanie, bo jest mężczyzną jej życia, dopóki jej płaci oczywiście, i żeby opowiedzieć, jak tatuś-pastor bzykał się przy niej a innym facetem i kazał patrzeć. Potem tatuś wyjaśnił, że z tym facetem to było działanie wychowawcze, żeby córce pokazać, jak wstrętny jest homoseksualizm. Na koniec zwrócił się do wyjącej publiczności z rozdzierającym: "jak możecie mnie osądzać? Przecież nic nie wiecie, co się dzieje w mojej duszy!". A potem wyskoczyła z widowni jakaś obrzydliwie tłusta baba i pokazała wszystkim cycki. A druga ściągnęła gacie i wypięła do kamery tyłek. Słowem, Jerry Springer w swej zwykłej formie, już dwunasty sezon. Dlaczego o tym piszę, co ma wspólnego show Springera z pop-egzekwiami Jacksona? No, nie wiem, ale moim skromnym coś ma.