O ile Andrzej Duda w obliczu napaści Putina na Ukrainę stanął na wysokości zadania i dobrze wypełnia w tej kwestii obowiązki głowy państwa, o tyle wizje, w których wyrasta na samodzielnego lidera, stoją w radykalnej sprzeczności ze stylem jego dotychczasowej drogi politycznej. Jeżeli ktoś sądzi, że podanie ręki Donaldowi Tuskowi w Arkadach Kubickiego jest czymś więcej, niż tylko okolicznościową kurtuazją na pokaz i spektaklem wystawionym dla prezydenta Bidena, to znaczy, że wierzy w fatamorganę. Za tym gestem nie poszło bowiem nawet zaproszenie dla lidera największej partii opozycyjnej na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, co pokazuje, że zaufania jak nie było, tak nie ma, a Tusk - największy wróg PiS - nadal jest izolowany. Podobnie jak odesłanie pisowskiej ustawy o KPO do sparaliżowanego sądu konstytucyjnego nie świadczy o tym, że prezydent postawił się Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale raczej o tym, że nie zamierza zrezygnować ze ścieżki, jaką wyznaczył dla niego przed laty lider PiS. Zwłaszcza że to, co dzieje się w Trybunale i z Trybunałem, jest dziełem samego prezydenta, który łamał konstytucję, nie przyjmował przysięgi od legalnie wybranych sędziów, instalował w systemie dublerów, a więc od początku do końca wypełniał wolę swojego partyjnego przywódcy. Dziś na rękę rządzącym jest czasowe zamrożenie sprawy unijnych funduszy, bo ważniejsza jest antyeuropejska narracja. To dzięki prezydentowi Dudzie Trybunał został wykolejony z konstytucyjnego szlaku i stał się areną gorszącej walki politycznej między frakcjami Kaczyńskiego i Ziobry. Gdy więc dziś głowa państwa mówi o staniu na straży porządku konstytucyjnego, z pewnością nie buduje wiarygodności polityka, który ma zerwać ze swoją wstydliwą przeszłością. A silny sojusz z USA przy jednoczesnym oddalaniu się od Unii Europejskiej nie buduje wizerunku męża stanu, który wznosi się ponad geopolityczny kurz. Pierwsza kadencja w roli partyjnego notariusza Andrzej Duda, były mało wyrazisty wiceminister sprawiedliwości, cichy pracownik kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, szeregowy poseł i europoseł, został jako polityk od początku do końca wymyślony przez Jarosława Kaczyńskiego i nigdy nie zbudował własnego obozu i autorytetu. W starciu z Bronisławem Komorowskim miał posłużyć jako kandydat, który ugra przynajmniej odmłodzenie wizerunku partii. Na życzenie lidera PiS dostał wielkie wsparcie od aparatu i pieniądze na kampanię wyborczą, co finalnie się opłaciło. Gdy niespodziewanie zwyciężył w wyborach, wbrew złożonej przysiędze przez całą pierwszą kadencję zachowywał się jak partyjny notariusz, zaś słów krytyki nie szczędził mu nawet jego uniwersytecki promotor. A słynne dwa weta - podobno symbol odwagi i niezależności - okazały się jedynie wentylem bezpieczeństwa, który zgasił protesty społeczne i otworzył drogę do dalszej destrukcji praworządności. Dobrze pamiętam emocjonalny list otwarty do prezydenta Dudy sprzed trzech lat, napisany przez tragicznie zmarłego w 2021 roku Jana Lityńskiego, legendę antykomunistycznej opozycji. Pisał w nim, że prezydent Duda od początku "robił wszystko, by zniszczyć godność (...) urzędu". Teraz podobno, gdy przestał być zwolennikiem Trumpa, a ludzie Bidena zawarli z nim dyplomatyczne porozumienie, prezydent chce uciec od takich opinii poważnych ludzi i na nowo stworzyć swój wizerunek. Ucieczka z Titanica Kłopot w tym, że wbrew publicystycznym emocjom w swoich działaniach wewnętrznych prezydent Duda nie dał ani jednego świadectwa, które potwierdzałoby takie zamiary. Jego polityka ani nie wyprowadziła Polski z kłopotów z praworządnością, ani nie poprawiła relacji z Brukselą, ani nie doprowadziła do przerwania polsko-polskiej bijatyki, ani nie uruchomiła zachodnich funduszy. On sam nie ma ani zaplecza w PiS, ani nigdy nie wypracował sobie w tym środowisku mocnej pozycji, żeby porwać za sobą potencjalne tłumy uciekające z Titanica władzy. Jeśli Andrzej Duda rzeczywiście liczy na to, że po zakończeniu drugiej kadencji Amerykanie go ozłocą za godną postawę wobec Ukrainy, powinien zerknąć na kariery najważniejszych polskich polityków, którzy w przeszłości widzieli siebie w fotelach sekretarzy generalnych NATO i ONZ, a nawet mieli do pełnienia takich funkcji mocne kompetencje wzmocnione sojuszniczą współpracą. Jeśli zaś opozycja - podobnie jak liberalna opinia publiczna oczarowana sztuczną biżuterią polityczną - także naiwnie wierzy w odmianę prezydenta i liczy na pokojową kohabitację po wyborach, to wypada jej przypomnieć, że najpierw trzeba je skutecznie wygrać. A do tego droga daleka i kręta. Przemysław Szubartowicz