Bądźmy poważni - cóż można powiedzieć o stosunkach z Unią, Rosją i Stanami Zjednoczonymi przez 60 sekund? Można tylko wygłosić parę ogólnych haseł. I taką debatę zobaczyliśmy. Czterech panów, w różnym wieku, wygłaszało słuszne hasła na różne tematy, na zasadzie, że trzeba w zgodzie, trzeba lepiej, trzeba dać, trzeba pomóc, trzeba zapewnić... Na dobrą sprawę, trudno im się dziwić, bo głównym elementem był czas. Prowadząca debatę dziennikarka, z miną groźnej nauczycielki, bezustannie ich sztorcowała - o, przekroczył pan czas o 5 sekund. Odejmiemy! Albo - brawo, brawo zmieścił się pan w czasie! A oni pokornie to znosili.Aha, a potem, jak się zakończyła ta żenada, różni eksperci opowiadali, kto wygrał. Oto zabawa udająca politykę. Jestem gorącym zwolennikiem debat politycznych towarzyszących wielkim elekcjom. Żałuję więc, że dochodzi do nich dopiero na parę dni przed wyborami. To oznaka nie tylko spsienia mediów, ale i tego, jak bardzo dają się ogrywać przez sztaby wyborcze. Szkoda, bo dobre debaty nie tyle pozwalają wyrobić sobie zdanie o kandydatach (ci, co oglądają, z reguły swoje zdanie już mają), ale przede wszystkim są szkołą zachowań obywatelskich. Według prostej reguły: jeżeli politycy o czymś w studiu rozmawiają, to ja sam zaczynam interesować się daną sprawą. Sęk w tym, że tym razem żadnej rozmowy nie było. Formuła programu zabiła wszystko. Kandydaci deklamowali odpowiedzi na nie najwyższych lotów pytania. Dziennikarze też tematów nie drążyli - to była konferansjerka, na zasadzie: dzień dobry, teraz na pytanie odpowie pan X. Zabrakło rozmowy, także między kandydatami, głębszego spojrzenia w polskie sprawy. No cóż, może doczekamy się tego wszystkiego w debatach przed II turą? Już zresztą wiadomo, w którym kierunku będą one szły. Jarosław Kaczyński wyraźnie określił, jak wyobraża sobie takie pojedynki. On chce "rozmawiać o najważniejszych sprawach na nowych zasadach". Mniej więcej znaczy to tyle, że o pewnych sprawach nie chce rozmawiać, a o innych - owszem. Łatwo mieć nie będzie. Zapowiedział to już Komorowski, w ostatnich słowach debaty, kiedy wystrzelił: "jak można zapominać o śmierci Barbary Blidy, która była efektem atmosfery stworzonej przez IV RP?". Komorowski, stawiając to pytanie, dotknął istoty IV RP i istoty politycznych kłopotów PiS-u. Otóż dla olbrzymiej rzeszy Polaków krew Blidy - osoby niewinnej, to wiemy już z wyroku sądu - jest na rękach Kaczyńskiego, Ziobry i ich podwładnych. Ziobro chciał z jej aresztowania zrobić sobie przedstawienie, a pracujący przy sprawie Blidy funkcjonariusze ABW (co najmniej ośmiu) i prokuratorzy, liczyli na awanse. Mieli ścigać mafię węglową, a ścigali kobietę. Blida nie była jedyną osobą, na którą szukano kwitów, którą niesłusznie oskarżono. Wystarczy przypomnieć Emila Wąsacza, którego wieziono na przesłuchanie przez całą Polskę, posła Jana Widackiego, którego oskarżał gangster, w zamian za złagodzenie wyroku, czy też swojaka - Janusza Kaczmarka, na którego haków szukano w rozmowach z gangsterem. Sędziów i profesorów, którym grożono teczkami. I tak dalej. Tamtą atmosferę i tamte zwyczaje cała masa ludzi pamięta. PiS może więc sobie opowiadać o Piłsudskim, rodzinie, wierze, patriotyzmie i tak dalej, ale przecież na kilometr widać, że nie te sprawy są fundamentem tej partii. Fundamentem PiS-u był model państwa autorytarnego, z nieomylnym wodzem, który na wrogów prawdziwych lub urojonych, ku radości gawiedzi, napuszczał służby państwa. "Układ! Stolik brydżowy!" - wołał Jarosław, a chwilę potem usłużni prokuratorzy, agenci, archiwiści IPN przystępowali do dzieła. Na zasadzie - dajcie mi człowieka, a paragraf znajdę. Nie jestem naiwny, każde państwo musi mieć sprawne służby specjalne, które je chronią, ale to wszystko musi mieć ręce i nogi, Używając pojęć popularnych - pies musi być wytresowany, nie zapasiony, słuchać komend, a na spacer wyprowadza się go na smyczy. U Kaczyńskiego pies był pieszczochem, Jarosław szedł z nim po ulicy i gdy tylko ktoś krzywo na niego spojrzał, to zaraz padała komenda "gryź go". Owszem, rozumiem, że u różnych osiedlowych lumpów facet z takim dzikim psem i ostrym podejściem do życia wzbudza szacunek, zwłaszcza jeżeli poszczuje kogoś nielubianego, ale nie do lumpów świat należy. Dziś Kaczyński nie chce o tych sprawach mówić, woła "rozmawiajmy o czym innym". To się nie uda. Kaczyński przed tym nie ucieknie. Mniej więcej na tej samej zasadzie, jak SLD nigdy nie ucieknie przed PZPR-owską przeszłością, mimo że od tamtych czasów minęło 20 lat. I tak jak SLD musi porachować się z PRL-em, przetrawić ten okres, tak PiS musi porachować się z IV RP. Opowieści typu "zmieniłem się", albo "było, minęło" tu nie wystarczą. To, po tej pierwszej, kulawej debacie, już wiemy.