Jest to świetny sposób na to, żeby popularność PiS przebiła kolejny sufit. Bo nawet z oficjalnych wyników badań wynika, że Polacy sobie masowego napływu muzułmanów do Polski nie życzą, a jeszcze bardziej nie życzą sobie, żeby o tym, czy ich chcemy, czy nie, decydował jakiś Schulz albo Juncker, i przy okazji bezceremonialnie pokazywał nam, że nie mamy w Unii Europejskiej nic do powiedzenia. Może i zgodziliśmy się kiedyś być w zamian za kasę unijnym popychadłem, ale zostało nam tyle godności, by domagać się przy tym zachowania pozorów. Piszę "nawet z oficjalnych wyników badań wynika", bo pod silną presją, jaką wywiera na nich propaganda, a ta jest ostatnio wyjątkowo krzykliwa i bezczelna, bardzo wielu ludzi wstydzi się powiedzieć ankieterom to, co naprawdę myślą. Co nie zmienia faktu, że przy wyborczych urnach zachowają się tak, jak będą chcieli, a nie tak, jak im wszystkie telewizyjne autorytety wbijają do głów, że wypada. Jeśli elity III RP zamierzają teraz do samych wyborów jeździć po Kaczyńskim, że "cynicznie zbija polityczny kapitał strasząc islamem", i wmawiać, że mieć w kraju liczną społeczność arabską to samo dobro - to nic lepszego sobie PiS nie mógł życzyć. Trzy miliony Polaków żyje dziś za granicą, prawie każda rodzina ma kogoś na Wyspach, w Skandynawii, Niemczech czy Francji, prawie każdy Polak przed czterdziestką korzysta z internetu i utrzymuje z bliskimi za granicą kontakt - i mogą sobie media wrzeszczeć, ile chcą. Polacy dobrze wiedzą, jakim to "ubogaceniem" są dla kraju wyznawcy Mahometa. Nic dziwnego, że tym razem prezes nie posłał na sejmową mównicę premier-in-spe Szydło, tylko wystawił się na ataki platformersów i plucie tefałenów osobiście. Trudno o lepszą okazję do poprawy wizerunku i obłaskawienia przynajmniej części elektoratu negatywnego. Na dodatek premier sama się gubi we własnych nastrojach. W poniedziałek prezentuje się jako biedna, słaba kobietka, którą opozycja krzywdzi, nie chcąc się z nią spotykać. We wtorek nagle naszło ją poczucie przywództwa i naopowiadała mediom, że "postawiła twarde warunki" unijnym oficjelom w sprawie imigrantów. W środę rozedrganym z emocji głosem nawrzucała z sejmowej trybuny Kaczyńskiemu i PiS, że chcą Unii stawiać jakieś warunki, a to warcholstwo i niszczenie polskiego wizerunku. W czwartek zaś jej europosłowie w głosowaniu w sprawie imigrantów byli za, przeciw i wstrzymali się od głosu. Rozedrgana jest PO i jej przewodnicząca nie tylko w sprawie imigrantów. Nawet na partyjnej konwencji wyborczej - a już co jak co, ale taka konwencja to "event", którego jedynym celem jest stworzenie spójnego, prostego i dobitnego przekazu - posypało się wszystko tak, że w końcu nawet prominentni działacze PO nie wiedzą, co aktualnie obiecują. Najpierw premier zapowiedziała likwidację składek na ZUS i NFZ oraz JEDNOLITY (tak, tak mówiła, są nagrania w sieci) podatek dochodowy 10 proc. Pół godziny później kolejny mówca, Janusz Lewandowski, uściślił, że składki mają być tylko wliczone do podatku, a sam podatek bynajmniej nie jednolity, ale właśnie przeciwnie, progresywny, od 10 do 39,5 proc. A w poniedziałek wypowiedzi ministra Szczurka nie pozostawiły już wątpliwości, że obniżka polegać ma na podwyżce górnej stawki z 32 do 39,5 proc., a cała w ogóle operacja, zapowiadana na rok 2017 (na który, powiedzmy sobie szczerze, PO może zapowiadać nawet osiedla mieszkaniowe na Marsie) jest czystym reklamowym picem, z wykorzystaniem starych sztuczek tej branży. Ustalenie progu podatkowego na 39,5 proc zamiast na 40 nie jest niczym innym jak drobną psychologiczną manipulacją na wzór hipermarketowych cen 9,99, a sztuczka "ceny już od 100 złotych" jest zgrana nie mniej - jak ktoś uwierzy w reklamę i przyjdzie, okaże się, że towar po stówie już był dawno "wyszedł", ale skoro już klient się fatygował, to niech kupi po cenach okazyjnie podniesionych. Efekt? Tej części elektoratu, która trzyma się PO, widząc w niej partię odpowiedzialną i kupując oskarżenia, że PiS to sypiący obietnicami populiści, którzy zrobią tu "drugą Grecję", zdołała władza pokazać, że jest jeszcze bardziej populistyczna, a tej, która ewentualnie mogłaby się nabrać na populistyczną likwidację ZUS i NFZ oraz jednolity 10-procentowy podatek, od razu wyjaśniono, że to tylko taki wyborczy pic. Mistrzostwo. Niejedyne. W sytuacji, gdy PiS centralną postacią swej kampanii i oficjalną kandydatką na premiera uczynił Beatę Szydło, cały aparat propagandowy PO, wciąż przecież potężny, skupiony jest na atakowaniu prezydenta Dudy. To kolejna rzecz, której żaden ekspert od marketingu politycznego nie jest w stanie pojąć. Duda i tak wybory wygrał, a następne będą za pięć lat, więc ewentualne urwanie mu kilku procent niczego PO nie daje. Co więcej, te wszystkie ataki idą po linii oskarżania prezydenta, że jest z PiS i "prowadzi kampanię dla PiS", co, pomijając już, że jest marnym odkryciem (jakby Komorowski nie był z PO albo Kwaśniewski z SLD - i co niby?) służy podniesieniu popularności PiS jako partii do poziomu popularności prezydenta, wciąż jeszcze korzystającego z premii za wyborczy sukces i polityczną nową jakość. Walcząc z normalnym przeciwnikiem, musieliby się spindoktorzy Kaczyńskiego poważnie nagłowić, jak dla partii wykorzystać popularność prezydenta nie czyniąc mu zarazem wizerunkowej szkody, a tu Platforma razem z "Wyborczą", TVN i całą resztą agit-propu ochoczo robi to za nich. Efektem ubocznym jest pozostawienie Beaty Szydło w świętym spokoju. Przyszła premier obiecuje, zapowiada, i nikt z nią nie polemizuje - co dla ludzi jest oczywistym sygnałem, że widocznie ma rację, i dowodem, że się na to stanowisko nadaje. Poza tym, ciągłe ataki na prezydenta są wyraźnym sygnałem do wyborców: nigdy się nie pogodzimy, że to on jest teraz prezydentem! Uważamy go za jakiś wypadek przy pracy, aberrację, nie będziemy współpracować, będziemy zawsze, w każdej sprawie robić obstrukcje i afery. A sondaże pokazują wyraźnie, że jedną z rzeczy, której Polacy sobie najbardziej życzą, jest to, żeby politycy przestali się wreszcie kłócić. Może to głupie, może spuścizna po czasach pozornej jedności w PRL, ale takie właśnie jest społeczne oczekiwanie. Czy PO sądzi, że w ten sposób przekona Polaków, że nie będzie spokoju, póki się nie zmieni prezydenta? Ale prezydent swą kadencję dopiero zaczął, a za miesiąc będzie okazja zmienić PO na partię, która bezustannej "wojny na górze" prowadzić z nim nie będzie. I cała ta kampania popycha wyborców ku tej prostszej metodzie spacyfikowania "wojny na górze". Weźmy kolejny przykład: rozpętanie histerii wokół słów Andrzeja Dudy w Londynie. Powiedział! Jak mógł! Co on powiedział! No, właśnie, co powiedział? Świętą prawdę. Przecież gdyby Polacy inaczej niż to on wyraził oceniali sytuację, to prezydent nie miałby się okazji z nimi spotykać w Londynie, pozostaliby w kraju. Zważywszy, że poprzednio urządził agit-prop prezydentowi podobną kocią muzykę za słowa, iż Polska nie jest dziś krajem sprawiedliwym, które też dokładnie oddawały opinię większości Polaków - widać wyraźnie generalną linię kampanii wyborczej PO i sprzyjających jej elit. Linia jest taka, żeby przedstawiać się jako światła elita, która ma poglądy "europejskie", te, które "nosi się" na salonach, i za które Niemcy klepią po plecach, a prezydenta i prezesa PiS obsadzić w roli tych, którzy wyrażają "fobie" i "resentymenty" zdecydowanej większości Polaków. W skrócie, przekaz jest taki: my jesteśmy prawdziwą elitą i nas lubią w Unii, a ten PiS to taka sama polska hołota jak wy! Jak to się pisze na Twitterze: "bhawo!" Z takim przesłaniem PO po prostu musi dostać w wyborach równie tęgiego łupnia, jak swego czasu Unia Demokratyczna i jej kolejne inkarnacje. Zresztą to zrozumiałe, bo PO stała się właśnie kolejnym wcieleniem tej formacji, wyrażającej kompleksy i wyższościowe urojenia nadąsanych na własne społeczeństwo salonów. O czym zresztą - szczypta autoreklamy - piszę obszernie w swej nowej książce, która przypadkiem akurat dziś ma premierę. Pierwszej książce o upadku nawet nie samej Platformy, ale stanowiącej jej zaplecze warstwy panującej, która jeszcze pół roku temu upajała się butnym przekonaniem, że "nie ma z kim przegrać". Namawiam, by sobie tę butę i pychę przypomnieć, ciesząc oczy karą Bożą, która została za nią wymierzona. Może tzw. schadenfraude jest uczuciem brzydkim, ale w tej sprawie należy nam się jak przysłowiowemu psu buda.