Wybory - impreza wewnątrzpartyjna - w których wzięło udział niespełna 22 tys. głosujących, czyli ułamek obywateli RP, pokazały przecież, jaki jest stan najważniejszej w Polsce partii, pokazały siłę uczestniczących w tej grze graczy, no i przy okazji kondycję mediów i rozmaitych ciał komentujących... Zacznijmy od tego, skąd się wzięły? Skąd ten pomysł? Otóż pomysł został podpatrzony od SLD, gdzie wybory przewodniczącego partii, którego wybierali wszyscy jej członkowie, odbyły się rok temu. Donald Tusk przeniósł go na grunt PO. Z prostego powodu - jego głównym oponentem w Platformie jest Grzegorz Schetyna, który organizuje wewnątrzpartyjną opozycję. Tusk, w obliczu spadającego poparcia, stanął więc przed dylematem: albo czekać na kongres partii, który wyłania przewodniczącego, albo też, ponad gronem działaczy, odwołać się do członkowskich mas. Pierwszy wariant niósł dla premiera sporo niebezpieczeństw, przede wszystkim takich, że kongres mogli zdominować "schetynowcy", więc walka o fotel lidera PO mogła być trudna. Odwołanie się do mas było więc typową "ucieczką do przodu" - Tusk wezwał zresztą Schetynę, by ten stanął z nim do boju, chciał go efektownie pokonać i - za jednym zamachem upokorzyć i potwierdzić swoją władzę na partią. Ale Schetyna przezornie (są tacy, którzy mówią, że tchórzliwie) z tego pojedynku się wycofał. A jako kontrkandydat wskoczył partyjny outsider, a zarazem prawicowy beton - Jarosław Gowin. Miało być wielkie starcie liderów Platformy, a wyszło nic. Gowin był przecież rywalem Tuska w zastępstwie. Zamiast. Ale przecież wyniki takiego kulawego pojedynku też sporo pokazują. Na początek sprawa frekwencji. Wyniosła ona 51 proc., co samo w sobie jest dla partii kompromitujące. Dlaczego okazała się tak niska? Czy to wynik tego, że liczebność kół w PO jest "dmuchana"? A może po prostu działaczy PO takie gry, jak wybór przewodniczącego, nie obchodzą? A może chcieli w ten sposób zamanifestować swoją niechęć i do Tuska, i do Gowina? A może tylko do Tuska? Tego, póki co, nie wiemy - media o tym nie napisały. Dlatego też i wynik Gowina, te 20 proc., które zdobył, czyli trochę ponad 4 tys. głosów działaczy PO, jest niełatwy do interpretacji. Bo może to efekt tego, że gowinowski "żelazny elektorat" akurat zagłosował? A może chodzi o to, że więcej było tam głosów przeciwko Tuskowi, a mniej za Gowinem? No dobrze, a co jest w tym wszystkim łatwego do zinterpretowania? Otóż gołym okiem widać, że na linii Tusk - Platforma mocno iskrzy. I słaba frekwencja, i sporo głosów nieważnych, i nawet te 20 proc. zebrane przez Gowina - to wszystko wskazuje, że popularność Tuska w Platformie się wypala, że działacze tego ugrupowania chętnie nadstawiają uszy na tych, którzy głoszą, że premier jest coraz mniej popularny i tak naprawdę prawdziwa rekonstrukcja rządu powinna zacząć się od niego samego. Z drugiej strony, jak popatrzymy na działanie rządu, to też widzimy, że Donald Tusk nie ufa zbytnio swej partii, uważa ją za obciążenie. Tam jest taka atmosfera - znakomicie pokazał ją minister Sienkiewicz, który pytany o jakąś sprawę, szybko zaznaczył, że nie jest członkiem Platformy, że jest bezpartyjny. Mamy więc taką sytuację, że Platforma nie ufa Tuskowi, a Tusk nie ufa Platformie. Więc, z jednej strony, coraz więcej działaczy PO uważa, że spadające notowania tej partii to efekt działań rządu, i że tam coś trzeba zmienić. Z drugiej strony, Tusk coraz mocniej dystansuje się od swego bezpośredniego zaplecza. Jakby uważał, że Polacy coraz gorzej go oceniają właśnie przez pryzmat działań ludzi PO. Tak jak w Elblągu, gdzie w atmosferze skandalu odwołano prezydenta z Platformy i wziął to stanowisko człowiek z PiS-u. A takich miejsc, gdzie lokalnie rządzi platformerska ekipa, i pozostawia za sobą fatalne wrażenie, jest w Polsce dużo więcej. I to jest dziś kluczowe w Polsce pytanie: czy Tusk źle rządzi, skupia na sobie złe opinie i w związku z tym on odpowiada za zjazd PO w dół z 42 proc. do 28 proc.? Czy też naród, widząc jak postępują regionalni działacze PO, ile u nich bezczelności i rwactwa, odwraca się i od tej formacji, i od jej lidera? Innymi słowy: kto jest winien - premier czy partia? Gdy takie pytanie trafia na agendę partyjnej debaty, to świadczy może jeszcze nie o nastrojach "szalupowych", ale o postępującej nerwowości w gronie rządzących. I o tym, że ta nerwowość będzie się pogłębiała,bo gdy partia zaczyna zajmować się sobą, to nieuchronnie zjeżdża w dół w sondażach. Myślę zresztą, że w PO to wiedzą. Wie Schetyna, który opowiada, że trzeba wzmocnić partię, że trzeba się nią zajmować, wtedy będzie dobrze... To są strzały w stronę Tuska, choć takie zza węgła. Otwarcie wali za to Gowin - w krytykowaniu premiera i rządu jest bardziej PiS-owski niż PiS. Słucham go i się w duchu śmieję, bo pamiętam, jak Tusk go chwalił w roli ministra sprawiedliwości, mówił że ma "pozytywną szajbę". Ha! Chciał szajby, to ją ma! Premier z kolei - też to widać wyraźnie - nie chce popełnić błędu Leszka Millera, któremu - gdy był premierem - partia się zbuntowała i podzieliła. Tusk nie zamierza tracić kontroli nad swym zapleczem, nie chce, by pojawił się tam jakiś Brutus z tępym nożem. Więc musi potwierdzić w Platformie swoje silne przywództwo. To dlatego tak ważne były dla niego wybory przewodniczącego. Bo mając partię uległą, pozbawioną wewnętrznej opozycji, będzie miał rozwiązane ręce. Wtedy będzie mógł wykonać jakiś manewr ratunkowy, nie będąc zmuszonym do pytań: a co na to ludzie w PO? Po prostu: na Platformie zaczyna brakować miejsca. Kogoś trzeba więc zepchnąć. I właśnie rozpoczęła się gra o to, na kogo, jako tego pierwszego, padnie. Robert Walenciak