Nie potępiam w czambuł politycznych transferów. Rozumiem, że partie i ich członkowie przesuwają się czasem na politycznej mapie, zmieniają poglądy, przeobrażają się ideowo albo - skłóceni - szukają swego miejsca gdzieś indziej. Można się na to oburzać, można załamywać ręce, ale polityka to - nawet przy dużej dozie idealizmu - nie tylko służba, ale i zawód. Trzeba z czegoś żyć, trzeba spłacać kredyty, trzeba być blisko wydarzeń, trzeba po prostu być, by w barwach innych niż czarne myśleć o swej przyszłości. Ale są jakieś granice tego myślenia. Granice, które pozwalają mi - z mniejszym czy większym trudem - zaakceptować przejścia, takie jak Arłukowicza, Mężydły czy Sikorskiego. Żaden z nich nie był szefem swego ugrupowania, wszyscy sygnalizowali rozczarowanie i rosnące rozdrażnienie działaniami liderów i byli przez nich sekowani. Z Joanną Kluzik-Rostkowską rzecz ma się zupełnie inaczej. To ona wyprowadziła z PiS wiele osób. Oni, trochę w geście solidarności z nią, a trochę w nadziei na nową jakość w naszej polityce, zdecydowali się wyjść z PiS-u. Zawierzyli jej, zaufali, uznali za naturalną liderkę. Nawet jeśli naciskali na lekką modyfikację linii politycznej, nawet jeśli krytykowali, to jest coś takiego jak ludzka lojalność i polityczna przyzwoitość. Nakazująca być raczej ostatnią niż pierwszą, która wskakuje na listy rywala. Wolta, którą wykonała w ciągu tygodnia była szefowa PJN, jest nawet jak na nasze polityczne standardy nadto szybka i wymyślna. I daje ponure wrażenie, że przyjaźnie i wielkie słowa o honorze przegrały z chęcią pozostania w grze i wizją łatwego zdobycia mandatu poselskiego. Wraz z nabyciem Joanny Kluzik i jej kilku kolegów, i przy równoczesnym skaptowaniu Dariusza Rosatiego i resztek po Socjaldemokracji RP, Platforma staje się partią szeroką i rozpiętą jak skrzydła An-225. Choć PO nigdy nie była partią szczególnie wyrazistą ideologicznie, to jednak w początkach działalności widać po niej było dość umiarkowany, ale wyraźny rys liberalny. Z biegiem lat doświadczeń i przegranych wyborów stawała się jednak coraz bardziej mdła, nijaka i strachliwa. Lęk przed jasnym określeniem się w jakiejkolwiek ze spraw, które przypiąć by mogło partii Tuska łatkę ideową, stał się wszechobecny. Doskonale widać to choćby po losach ustawy o in vitro, z którą platformijni marszałkowie wożą się już trzeci rok. I daję dolary przeciw orzechom, że dowiozą ją w tym stanie zawieszenia do wyborów. A to dopiero przygrywka do tego, co dziać się będzie po tym, gdy pospolite ruszenie od prawa do lewa utworzy parlamentarny klub PO. Jak Gowin dogada się tam z socjaldemokratami, a Libicki z Arłukowiczem? Otóż nie dogada się, a wszystkie projekty, które będą pachniały ideologicznym sporem, będą chowane pod dywan. Kiedy słyszę dziś Donalda Tuska, który zapowiada, że być może już wkrótce przyjdzie czas na uchwalenie ustawy o związkach partnerskich, to uśmiecham się z ironicznym niedowierzaniem, bo wiem, że to typowo wyborcza zagrywka, która pokazać ma bardziej liberalne oblicze PO i skusić wyborców lewicy. Platforma będzie na nich grała, bo tam ma szanse na rozszerzenie elektoratu, ale przejmowanie się zapowiedziami składanymi na potrzeby tej gry pachniałoby nadmierną naiwnością.