Po pierwsze, ta decyzja jest jak referendum w Sudanie Południowym - ogłasza bowiem powstanie na polskiej mapie politycznej "nowego państwa". Czy też - nowego ośrodka władzy. Za czasów Lecha Kaczyńskiego Pałac Prezydencki takim ośrodkiem nie był - jego pierwsze słowa, gdy usłyszał, że wygrał wybory, były skierowane do Jarosława Kaczyńskiego i brzmiały: panie prezesie, melduję wykonanie zadania. I takim prezydentem był. Elementem partyjnej machiny PiS. Bronisław Komorowski, w chwili wyborczego zwycięstwa do pierwszego szeregu wiwatujących zaprosił Tadeusza Mazowieckiego - i to już był wyraźny sygnał, że nie będzie prezydentem PO. A teraz to potwierdził. Oczywiście, nie oznacza to, że w najbliższym czasie Komorowski z Tuskiem wezmą się za bary, że wybuchnie polityczna wojna między dwoma pałacami. Obaj są zbyt doświadczeni, by w coś takiego się wplątywać. Oznacza to tylko, że drogi prezydenta i premiera są różne. I że Donald Tusk w swej legislacyjnej twórczości będzie musiał uwzględniać również zdanie Dużego Pałacu. Co zresztą zapowiedział już minister Sławomir Nowak, mówiąc, że prezydent chciałby mieć wgląd w prace nad ustawą o OFE. Więc już się zaczyna. Jest i druga płaszczyzna całej sprawy. Nazwijmy ją propagandowo-fiskalną. Otóż rząd przekonuje, że ustawa pozwoliłaby zredukować administrację państwową i samorządową (bagatela - 600 tys. stanowisk) o 10 proc., co przyniosłoby oszczędności rzędu 1 miliarda zł rocznie. Przy całym szacunku - kwota miliarda złotych brzmi bardziej jak propagandowe hasło niż wynik realnych obliczeń. Tak to zresztą było przedstawiane - że oto oszczędny rząd walczy z niepopularną w społeczeństwie biurokracją. Ale - myślę - szyte to było zbyt grubymi nićmi, by można było się nabrać. Polityka, propaganda... Ja zwróciłbym jednak uwagę na trzeci element - najbardziej w tym wszystkim niepokojący. Powiedział o nim zresztą, chyba nie do końca zdając sobie sprawy z własnej szczerości, rzecznik rządu Paweł Graś: "zatrudnienie (w administracji) rośnie, ponieważ dziedziczymy po poprzednikach urzędników funkcjonariuszy, z którymi nie chcemy pracować, którzy się nie sprawdzają, ale których nie można zwolnić". I dodał: "w polskiej administracji, a zwłaszcza w służbie cywilnej przyjąć człowieka to żaden problem natomiast zwolnić go, jest praktycznie niemożliwe; trzeba człowieka złapać na gorącym uczynku, na przestępstwie". Ha! Słucham takich rzeczy i oczy przecieram. W Polsce od kilkunastu lat budowany jest korpus służby cywilnej, korpus urzędników. Z założenia mają być oni apolityczni, i nie ulegający politycznym naciskom. Dlatego też mamy w urzędach centralnych stanowiska Dyrektorów Generalnych, którzy odpowiadają za korpus urzędników, oddzielonych od pionu politycznego - ministra, wiceministrów i gabinetu politycznego. Ma to wyglądać tak, że rządy się zmieniają, a urzędnicy zostają na swych stanowiskach, wypełniając, zgodnie z prawem, z procedurami, swoje zadania. Administracja państwowa w tym modelu jest narzędziem w rękach polityków. Oczywiście, nie jestem naiwny, wiadomo, że każda ekipa lubi uplasować w administracji swoich zaufanych ludzi. I przez nich załatwiać ważne dla siebie sprawy, a w czasie gdy jest w opozycji - monitorować pracę urzędu. Takie są zakusy polityków. Ale to bardziej świadczy o politykach niż o administracji. O tym, że nie wierzą, że można normalnie. Że wierzą, że można na skróty, na granicy prawa, i że w urzędach - o zgrozo! - są jakieś grupy, które patrzą im na ręce, i - jak to wiele razy słyszeliśmy - wkładają kije między szprychy. Z tej wiary rodzi się marzenie o "swojej" administracji. Lojalnej, partyjnej, nie skrępowanej jakimiś przepisami. To marzenie słychać było w słowach Grasia. On to mówił, a mi się przypomniały skargi polityków PiS-u, którzy, wtedy gdy rządzili, mówili o "imposybilizmie", czyli o przepisach prawa, które ich krępują. Bo gdyby nie te przepisy, to ho, ho... Te opowieści o "imposybilizmie" to był koszmar, jakieś marzenia z głębokiego PRL-u, z tamtej propagandy, że są źli urzędnicy, ale jest i dobra partia, która wysłucha i załatwi. W takie rzeczy wierzył PiS. I proszę, teraz Platforma to samo... Ale oprócz marzenia o "własnej" administracji, w słowach ministra zabrzmiała jeszcze jedna nuta - bezradności. "My nie możemy wyrzucić tych, których chcielibyśmy" - mówi on niemal wprost. Na takie marzenie riposta jest prosta - i całe szczęście. Ale odpowiedź musi być dłuższa: otóż istniejące przepisy nie blokują ruchów kadrowych w administracji czy w korpusie służby cywilnej. One na to pozwalają, zawierają zresztą zapis procedur pozwalających oceniać pracę urzędnika. Skarga Grasia, że ministrowie nie potrafią zmniejszyć kadrowo swych urzędów, że nie potrafią zmusić swych urzędników do pracy, brzmi więc jak donos. Na ministrów, na kierowników urzędów, że nie potrafią kierować biurokratycznymi machinami. Że nie potrafią korzystać z uprawnień, które mają. Dodajmy do tego informację, że za czasów PO zatrudnienie w administracji wzrosło o 60 tys. ludzi (choć miało być tanie państwo). To dowodzi, że mamy w administracji patologiczną sytuację - że znaczna część urzędników albo nie pracuje, albo pracuje źle (to powiedział Graś), że kierownicy urzędów nie potrafią sobie z tym dać rady, że zatrudniają nowych ludzi, w nadziei, że będą lepsi (lub - bardziej lojalni, albo jedno i drugie), i że to wszystko odkryła ekipa Donalda Tuska po trzech latach rządzenia. No, faktycznie, wciągnęli się do roboty... Robert Walenciak Forum: Urzędnicy - zwalniać czy zatrudniać nowych?