Można Donalda Tuska lubić mniej albo bardziej. Można dryf jego rządów uznawać za siłę albo za słabość. Można twierdzić, że uspokojenie i wyciszenie nastrojów po rządach PiS to osiągnięcie albo zaniedbanie. Stawiam jednak tezę, że obecny premier jest pierwszym, który zrozumiał, czym w istocie jest współczesna polska polityka. Porzucił ideologię, zrezygnował z dogmatów, zaczął uprawiać rządzenie elastyczne, dostosowujące się do nastrojów i potrzeb chwili. Polscy wyborcy są fenomenem spędzającym sen z oczu politologów. W żadnej innej ze współczesnych demokracji przepływy sympatii i niewierność partiom nie są tak silne. Tylko u nas lewica mogła dostać prawie połowę głosów, by cztery lata później z trudem wczołgiwać się do parlamentu. Polską specjalnością są takie zmiany wyborczych sympatii, które z konsekwencją nie mają nic, ale to naprawdę nic wspólnego. Raz łakniemy liderów silnych i patriarchalnych, a po chwili - liberalnych i łagodnych. Marzymy o lewicowej swobodzie, by powrócić do prawicowego konserwatyzmu. I w ten charakter zmiennego polskiego wyborcy Donald Tusk wpisuje się wręcz idealnie. Próby opisywania działań premiera tradycyjnymi kategoriami prawicowości, lewicowości, liberalizmu czy konserwatyzmu kończą się porażką. Ostry, skrajnie antyliberalny projekt ustawy hazardowej zostaje złożony w tym samym czasie, gdy premier jak rasowy liberał broni budżetu przed nadmiernym zadłużaniem (choć z punktu widzenia prawdziwych liberałów mógłby oczywiście być tu jeszcze bardziej zdecydowany). Lewicowemu - z natury rzeczy - wsparciu dla parytetów, towarzyszy prawicowy sprzeciw dla rozpoczynania dyskusji o eutanazji czy legalizacji związków partnerskich. Niektórzy nazwą to "budyniowatością" i "nijakością", ale najwyraźniej - jak pokazują sondaże - taki styl prowadzenia polityki odpowiada dziś Polakom. I widać, że żadna z partii opozycyjnych nie potrafi zupełnie znaleźć na niego sposobu. Patrząc na weekendowy kongres PiS-u, na Jarosława Kaczyńskiego i jego wierną gwardię, miałem wrażenie obserwowania raczej Okopów Świętej Trójcy niż armii szykującej się do ofensywnego i zwycięskiego boju. Opowiadający o plażach Tunezji prezes czy szefowa klubu obiecująca wzrost cen skupu zboża, wydawali się być wzięci z innej bajki i startujący w innej konkurencji niż ich główny antagonista. PiS-owski pomysł na opozycyjność - ukrywanie Jarosława i Lecha Kaczyńskich, chronienie ich przed wywiadami, "żeby czegoś nie powiedzieli" i czekanie na znużenie Platformą i Tuskiem, jest oczywiście sposobem na utrzymanie tych 20-30 procent, które PiS niezmiennie dostaje w każdym sondażu. Problem w tym, że - przynajmniej na razie - to jest sposób na trwanie, a nie na przejęcie władzy. Rząd i Platforma przetrwały bez sondażowych strat kryzys. Nie zaszkodziło im wyczerpanie ponad dwoma latami utrzymywania się przy władzy, afera hazardowa spływa po nich jak woda po kaczce. Co zatem musi się stać, by nagle zaczęły tracić popularność? PiS nie wydaje się znać odpowiedzi na to pytanie. I - co gorsza - nie wydaje się mieć też odwagi, by dokonać takiego zwrotu (w postaci choćby taktycznej zmiany prezesa), który wprowadziłby jakiś polityczny ferment i wytrąciłby Platformę z błogiego rozleniwienia sondażowymi triumfami. Konrad Piasecki PiS bez Kaczyńskiego to dzieci we mgle... Wypowiedz się na forum