"Jarosław ma debatową traumę, zrobi wszystko, by w tej kampanii nie spotkać się z Tuskiem oko w oko" - szepczą politycy i sztabowcy. Zgodnie powtarzana, choć nie poparta żadnymi dowodami plotka, dowodzi, że wszystkiemu winne jest pamiętne starcie z 2007. Sztab Platformy sprowadził wtedy na debatę swoich ludzi, którzy za plecami ówczesnego premiera, rzucali kąśliwe uwagi i jak mogli uprzykrzali mu życie. A że Tusk dodał do tego opowieści o "pistoleciku", którym straszyć miał go niegdyś Kaczyński i słynne pytanie o "kurczaki i ziemniaki", starcie zapaść miało w pamięć prezesa i skłonić do złożenia sobie solennej obietnicy "nigdy więcej debat z Donaldem". Nie wiem, czy ta, poparta psychoanalizą, teoria jest rzeczywiście prawdziwa, i dlaczego miałaby się rozciągać na wszystkich innych polityków Prawa i Sprawiedliwości, ale trudno nie uznać, że zachowanie PiS w pierwszych tygodniach kampanii jest mało racjonalne i spycha tę partię do narożnika. Oczywiście, że opozycja nie musi na wyprzódki stawiać się tam, gdzie rządzący zechcą z nią podebatować, ale stawianie kolejnych warunków, na czele z żądaniem, by spotkania odbywały się w siedzibie PiS, gdzie kolejni ministrowie "zdawaliby raport" z tego, co robili przez cztery lata, jest tak kuriozalne, że nikt - łącznie z samymi pomysłodawcami - nie wierzy chyba w ich spełnienie. A Prawo i Sprawiedliwość, domagając się spełniania jego zachcianek, zaczyna powoli skazywać się na grę na bocznym boisku, gdy pozostali gracze będą walczyć w świetle jupiterów i robić sobie darmową reklamę. To zachowanie PiS jest tym bardziej dziwne, że, co by nie mówić o rządach PO, mnóstwo da się im zarzucić. Ilość zaniedbań, zapóźnień, wpadek i słabości tego gabinetu, stawia opozycję w co najmniej niezłej sytuacji przed kampanijnymi starciami. Fochy, wstręty i boczenie się, a w konsekwencji - niemożność wypunktowania rządzących w debacie jest co najmniej błędem, i to błędem nie mającym żadnego sensownego wytłumaczenia. PiS twierdzi, że nie chce, by debaty odbywały się w mediach, bo te sprzyjają Platformie, ergo - debaty prowadzono by nierzetelnie. Argument może miałby i rację bytu, gdyby podano przykład choć jednej takiej debaty, której wynik wypaczyli prowadzący. Ja takiej nie pamiętam. A gdy mowa jest o publiczności i jej zachowaniu w 2007 (za co obwiniana jest TVP, która debatę organizowała ), to przypomnę tylko, że publiczna telewizja była wówczas w rękach PiS, a kierował nią ex-minister Lecha Kaczyńskiego - Andrzej Urbański, więc jeśli PiS może mieć do kogoś z mediów pretensję, to wyłącznie do swoich ludzi. Konrad Piasecki