A fakty są takie, że polska scena polityczna bardzo przypomina dziś to, co było na Zachodzie przed triumfem neoliberalnej rewolucji. Czyli w latach 50., 60. czy 70. XX wieku. Jak okiem sięgnąć, we wszystkich zachodnich krajach istniały wtedy silne partie (po 30-40 proc. poparcia) stawiające mocno tzw. kwestię robotniczą albo ludową. Różne miały te partie nazwy i różne polityczne odcienie. W Wielkiej Brytanii, Niemczech albo w Szwecji (do pewnego stopnia także w Stanach Zjednoczonych) funkcjonowały pod sztandarami klasycznej socjaldemokracji. W innych krajach (Włochy, Niemcy, Austria) przywdziewały też szaty chadeckie. Nie dawały się one zepchnąć do roli orędownika jednej sprawy i jednego problemu. Nie ogłaszały one, że ich celem jest (tak jak dziś) rozwiązanie tylko jednego problemu. Na przykład zagadnienia deficytów mieszkaniowych. Albo wykluczenia cyfrowego. Lub też ubóstwa energetycznego, prekariatu, zapaści usług publicznych, nowych form pracy niewolniczej, napięć na tle rasowym czy genderowym albo jakimkolwiek innym. Tamte ruchy ludowe podchodziły do problemów społecznych zbiorczo. Holistycznie - jakbyśmy powiedzieli dziś. Spinając je w jedno przesłanie. Badacze nazwali to z czasem właśnie "stawianiem kwestii robotniczej". Chodziło o takie podejście do kapitalizmu, które mówi, że ludziom ma być lepiej. A ci nieliczni - nawet jeśli bogatsi i bardziej przedsiębiorczy - mają się do tego dopasować. Koniec kropka. Tamte ruchy robotnicze z lat 50. czy 60. XX miały na koncie bardzo wiele osiągnięć. To one doprowadziły do stworzenia nowoczesnego państwa dobrobytu. To dzięki ich polityce nierówności dochodowe znacząco spadły w porównaniu z okresem przedwojennym. I - mówiąc tak zupełnie szczerze - to ich zasługą było uczynienie kapitalizmu systemem znośnym dla większości. A nie tylko - jak wcześniej i później - świetnym jedynie dla garstki beneficjentów. Pod wieloma względami to właśnie tamten stary dobry kapitalizm z ludzką twarzą był tym systemem, za którym tęsknili Polacy zamknięci po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. I to z myślą o takim kapitalizmie swój zryw podjęła nasza pierwsza Solidarność. Ona nie chciała kopiować Ameryki z XIX wieku ani Niemiec z czasów republiki weimarskiej. Punktem odniesienia był tamten reński kapitalizm i społeczna gospodarka rynkowa. - Gdyby ktoś mi powiedział, że walczę o wprowadzenie w Polsce neoliberalizmu to bym natychmiast poszedł do domu, a nie bawił się w spiskowanie - powiedział przed śmiercią jeden z liderów opozycji demokratycznej z czasów PRL Karol Modzelewski. Inni mieli podobnie. Niestety w większości krajów zachodnich tych ruchów robotniczych już nie ma. Część z nich (jak włoska chadecja czy francuscy socjaliści) zeszła ze sceny całkowicie. Niektóre firmy ciągle istnieją (jak Partia Pracy w Wielkiej Brytanii albo Partia Demokratyczna w USA). Ale od dawna nie reprezentują one już tamtej robotniczo-ludowej tradycji. Wiele z nich odegrało wręcz kluczową rolę we wprowadzaniu neoliberalnego porządku i niszczeniu zdobyczy państwa dobrobytu. To przypadek brytyjskich laburzystów z czasów Blaira albo SPD pod wodzą kanclerza Schroedera. Inni jeszcze trochę udają i raz po raz zapowiadają "powrót do korzeni". Ale to zawsze kończy się dramatycznym nieporozumieniem. Bo większość wyborców dawnych partii robotniczych nie ma już ze współczesną klasą robotniczą nic wspólnego. To najczęściej ruchy reprezentujące interesy i wrażliwość klasy średniej. Logo SPD czy Demokratów jest im potrzebne z przyczyn co najwyżej sentymentalnych. W praktyce są dalece bardziej zainteresowane kwestiami obyczajowymi. Ewentualnie wezmą na sztandary jeden czy drugi temat cząstkowy. Ponarzekają na "prywatyzację usług publicznych" albo na "nowe formy niewolnictwa". Cały pakiet ich nie interesuje. Ale to nie jest tak, że tradycja "sprawy robotniczej" nie ma dziś żadnego reprezentanta. Faktycznie - było tak przez pewien czas. To był czas gdy stare ruchy robotnicze już zdradziły, a nikt jeszcze nie zajął opuszczonego przez nich miejsca. Ale to już jest historia. Bo w miejsce starych ruchów robotniczych weszły nowe. I akurat PiS jest tego zjawiska bardzo dobrym przykładem. Spytałem kiedyś prof. Włodzimierza Pańkowa, dlaczego popiera Prawo i Sprawiedliwość? - Bo to pierwsza w III RP siła polityczna, która przypomina mi starą brytyjską Partię Pracy - odpowiedział bez zastanowienia ten wybitny socjolog, były działacz "Solidarności" i wierny towarzysz takich ludzi jak Karol Modzelewski czy Tadeusz Kowalik w ich wspólnej krytyce niesprawiedliwości społecznych, które przyniosła nam III RP. A trzeba tu dodać, że było ładnych parę lat temu. Kiedy na poparcie tej tezy można było pokazać jedynie program 500+ czy wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej. A przecież od tamtej pory zdarzyło się jeszcze sporo innych rzeczy. 13. i 14. emerytura. Płaca minimalna na poziomie 50 proc. średniej. Było nawet parę - wcześniej niewyobrażalnych - podejść pod zmianę logiki polskich podatków na bardziej progresywne. Najpierw w formie (niestety zarzuconego) Polskiego Ładu. A dziś pod postacią - na przykład - daniny Sasina, czyli opodatkowania najbogatszych. I gdy się dziś słucha polityków PiS z 2022 to widać, że weszli oni w te buty partii robotniczej już chyba na całego. Kilku jeszcze trochę się kryguje. I raz po raz z partii dochodzi na przykład slogan w stylu "a co z przedsiębiorcami"? Ale to chyba ostatnie podrygi starych sentymentów. Rzeczywistość wyborów 2023 roku będzie zaś taka, że PiS pójdzie do nich jako partia ludowo-robotnicza. Poprawcie mnie, jeśli się mylę. I odwrotnie. Polski wyborca z klasy robotniczej stanie w tych wyborach przed pytaniami: Czy jest dziś na scenie jakaś inne ugrupowanie, które reprezentuje moje interesy lepiej niż ten cholerny PiS? Przy wszystkich swoich dziwactwach, wariactwach i niekonsekwencjach. Ale czy ktoś inny jest choćby na tropie kwestii robotniczej? Od tych pytań (i odpowiedzi na nie) zależy wynik nadchodzących wyborów.