Od roku oglądamy nieoczekiwane skutki ludzkich działań. Prezydent Władimir Putin sądził, że rozłoży Ukrainę na łopatki i raz-dwa osadzi w Kijowie swojego namiestnika. Wojna miała być relatywnie tania i błyskawiczna. Nie był odosobniony w przekonaniu, że to możliwe. Przypomnijmy, że prezydentowi Zelenskiemu oferowano możliwość ucieczki ze stolicy. Fakt, że odmówił, a Ukraina postanowiła się obronić, okazał się punktem zwrotnym. Stało się to, co zawsze: geopolityczni "realiści" dostosowali się do "idealistów" (nawet sędziwy Henry Kissinger). Ci, którzy nie dawali najmniejszych szans słabszemu krajowi, nagle zaczęli kalkulować w nowy sposób, jak osłabić agresywnego prezydenta Putina (w tym administracja Waszyngtonu, której uwaga generalnie zajęta była rywalizacją z Chinami). Od 12 miesięcy Zachód z wielkim trudem i wygibasami, ale jednak nagina się do perspektywy Europy Wschodniej. To rzecz bezprecedensowa. W przeszłości głównie zastanawiano się nad tym, co myśli się w Moskwie - nasz region traktowano instrumentalnie: na ile może Rosji pomóc, na ile zaszkodzić? Ten sposób kalkulowania nie znikł z horyzontu, oczywiście. Niemniej fakt, że od lutego 2022 roku naprawdę próbuje się wsłuchać w głosy polityków z Kijowa, Warszawy czy Tallina to radykalna zmiana. Nic dziwnego, że u wielu budzi ona opory. Po drugie, podzielony glob Nasza interpretacja wojny jest ważna, lecz nie jedyna. W Monachium prezydent Francji, Emmanuel Macron, zwrócił uwagę, że w zasadzie Zachód przegrał starcie o narzucenie narracji solidarności. Jak przypomniał ostatnio "Foreign Affairs", zaledwie 34 państwa nałożyły sankcje na Rosję, tymczasem 87 krajów wciąż dozwala wjazd bezwizowy dla Rosjan, w tym Turcja i Izrael. Na scenę wychodzą politycy z różnych stron świata i przypominają, że to "wojna białych ludzi", która ich obchodzi tyle, ile społeczeństwa Zachodu obchodziły potworne konflikty zbrojne, jak na przykład Wielka Wojna Afrykańska (uważana za najkrwawszą wojnę od 1945 roku). Nasza interpretacja nie pozwala także zauważyć ważnej ewolucji stanowisk państw Zachodu. Od niechęci do dostarczania jakiejkolwiek broni Ukrainie dotarliśmy do obietnic przekazania najskuteczniejszych czołgów. Można się zżymać, że tak długo. Można się też ucieszyć, że w ogóle (szczególnie pamiętając krwawą historię naszego regionu w XX wieku). Po trzecie, podzielony Zachód Podczas wspomnianej konferencji monachijskiej kanclerz Olaf Scholz, nieoczekiwanie zwrócił uwagę, żeby ci, którzy poganiali Berlin w sprawie dostaw broni, wreszcie sami wywiązali się ze swoich zobowiązań. Te słowa przypominają nam, że w samym obozie sojuszników nie brakuje napięć. Rzadko dostrzega się, że na linii Berlin-Paryż co chwila iskrzy (choćby na tle rozpoczętego procesu dozbrajania). Jednak ważniejsze wydają się różnice stanowisk co do możliwego zakończenia wojny w Ukrainie pomiędzy krajami bezpośrednio sąsiadującymi z Rosją, a całą resztą. To potencjalna beczka prochu. W Ukrainie snuje się wizje generalnego rozpadu Rosji jako jedynej gwarancji zachowania pokoju. Polska czy kraje nadbałtyckie raczej podzielają ten punkt widzenia. W Berlinie czy Paryżu - a nawet w Waszyngtonie - nie budzi on nadziei, ile niepokój. W którymś momencie trzeba będzie zasiąść do rozmów dyplomatycznych, nawet jeśli stanie się to za kilka lat. Różnice stanowisk wówczas wypłyną na wierzch. Po czwarte, czyny, nie słowa Wizyta Joe Bidena w Kijowie ma ogromne znaczenie dla walczącego kraju i naszego regionu. Dla Ukrainy ważniejsze niż przemówienia są czyny. Wbrew pozorom, o tym właśnie mowa. Amerykański prezydent podjął osobiste ryzyko, przez co stał się bliższy ludziom żyjącym na co dzień w niebezpieczeństwie. To ostatnie ogniwo realnej pomocy amerykańskiej dla Ukrainy. W pierwszych miesiącach kraje Unii Europejskiej miały dużo frazesów pod ręką, jednak to transfery pieniężne Waszyngtonu były konkretem. Znów okazało się, że NATO jest potrzebne, a nawet, że działa jak magnes, czego przykładem chęć dołączenia do sojuszu Finlandii i Szwecji. Nikt już nie mówił o "mózgowej śmierci" NATO. Wciąż jednak pozostaje wiele do zrobienia. Właśnie dlatego, że wynik wojny nie jest przesądzony Joe Biden przyjechał do Kijowa i do Warszawy. Zmagania medialne, podnoszenie morale, gesty symboliczne budują most dla realnej pomocy materialnej, choćby dla transferów pieniężnych, bez których budżet ukraiński zbankrutowałby w pierwszych miesiącach wojny. Po piąte, nieoczekiwane efekty wojny w Polsce Zaczęliśmy od serii zdziwień i na nich zakończymy. Wojna w Ukrainie potrząsa ramami starego świata, my zaś próbujemy się dostosowywać. Nad Wisłą odżyły strachy o przyszłość państwa. Mocniej trzymamy się za kieszenie. Co przy tym zadziwia, nie było w Polsce wyraźnego "efektu flagi", skokowego zjednoczenia się dokoła rządu. Poparcie dla PiS krąży jak krążyło dokoła 30 proc. Kto sieje polaryzację, ten zbiera efekty. Biorąc pod uwagę koniunkturę międzynarodową oraz skalę zagrożeń, na które zwykle reagują wyborcy, poparcie dla rządu mogłoby przebić wszystkie sondażowe sufity. Wymowne, że póki co tak się nie stało. Wreszcie inną z nieoczekiwanych konsekwencji ataku prezydenta Putina okazał się... rekordowy spadek dzietności w Polsce. Efekt 500 plus, jeśli był, to się zmył. Jak pokazały dane GUS, pod koniec 2022 roku odnotowaliśmy najniższy wskaźnik urodzeń. Zapewne Państwo dodaliby własne zdziwienia do niniejszej listy. Cóż, do tematu na pewno jeszcze wrócimy. Wojna trwa i, niestety, dalsze, nieoczekiwane jej rezultaty przed nami.