Podział segmentujący polskie społeczeństwo ma przede wszystkim wymiar terytorialny, wyraźnie widoczny na mapach, co winno ułatwić jego zneutralizowanie, poprzez wytyczenie obszarów o odmiennych dominantach. Miasta są liberalne, otwarte, laickie, zróżnicowane, wielokulturowe, pluralistyczne, a wsie i małe mieściny - konserwatywne, dewocyjne, zamknięte, homogeniczne. Problem w tym, że nie ma analogii i symetrii. W dużym mieście nikt nie sprawdzi, kto z kim żyje i czy chodzi do kościoła, we wsi i małym miasteczku wszyscy to wiedzą i niezbyt chętnie tolerują. Taki też jest podział polityczny - na duże miasta i prowincję. Skoro ten podział jest trwały, to aktywiści "dobrej zmiany" powinni się pogodzić z tym, że nie uda im się mieszkańców dużych miast zapędzić masowo do kościołów na msze, na marsze niepodległości, wiece smoleńskie, filmy o "żołnierzach wyklętych" i na wystawy sztuki patriotycznej. Ale ci, którzy chcą w takich obrzędach i ceremoniach brać udział oraz żyć według stojących za nimi wierzeń i wyobrażeń, powinni mieć taką możliwość. Zatem potrzebna jest tolerancja. Ale ona musi też działać w drugą stronę. Nie da się tego osiągnąć bez zgody na życie każdego po swojemu, czyli liberalnego komponentu demokracji. Bo ta nie może polegać na decydowaniu większością głosów, kto będzie narzucał swoje przekonania, poglądy, wierzenia i wyobrażenia reszcie społeczeństwa. Dlatego musi być demokracją liberalną, czyli szanującą prawa mniejszości i pojedynczych obywateli. Nie trzeba chyba (czy aby na pewno?) wyjaśniać, że proklamowanie "stref wolnych od LGBT", intronizacja Jezusa Chrystusa na króla Polski albo wznoszenie pomników jakimś kontrowersyjnym postaciom nie służy - jako przemoc symboliczna - zgodnemu współżyciu różnych grup społecznych. Łatwiej byłoby ją też osiągnąć w warunkach decentralizacji, pozwalających w każdym mieście i miejscu w Polsce układać życie mieszkańców po swojemu (w moim rodzinnym Krakowie Trzaskowski wygrał z Dudą 61:39 proc., a w moim macierzystym obwodzie wyborczym dostał dwa razy więcej głosów, dokładnie 613:309; dobrze się czuję w moim mieście i sąsiedztwie). Próby przekształcenia całej Polski w "strefę wolną od LGBT" (bo "Polska bez LGBT byłaby piękniejsza" - jak stwierdził jeden z aktywistów rządzącej ekipy) i podporządkowaną doktrynie kościelnej (bo "poza moralnością katolicką jest nihilizm" - jak orzekł prezes) prowadzą do polaryzacji i antagonizacji społeczeństwa, którego większość do kościoła nie chodzi lub zachodzi rzadko, a opinie o LGBT ma podzielone. Pod prezydenturą Andrzeja Dudy antagonizacja ta będzie się pogłębiać. Niezależnie od tego, co po wyborach mówi, a nawet myśli, i czego chce on sam i co paple jego córka. Prezes, będący jego faktycznym zwierzchnikiem, nie po to walczy o władzę, by się jednać i układać z opozycją, ale by ją unicestwić. Duda już kiedyś wystąpił z pojednawczym przesłaniem "wybaczmy sobie wszyscy". Prezes szybko go zgasił napomnieniem, że wybaczanie musi być poprzedzone wyznaniem win i skruchą. Nie jego przecież i jego zauszników. Tolerancja, liberalizacja i decentralizacja, stanowiące nie tylko w polskich realiach warunki zgodnego współżycia ludzi różnych przekonań, wierzeń i orientacji, są całkowicie sprzeczne z projektem ideologicznym Jarosława Kaczyńskiego i doktrynerów PiS. Jego osnową jest zamknięta wspólnota narodowo-katolicka, dostępna nie przez akcesję, lecz kapitulację. Kto się jej nie podporządkuje, zostanie poza nią i tym samym poza prawem. Doświadczymy tego niebawem.