Nie ulega wątpliwości, że to, co napisano w pracy magisterskiej i książce o Lechu Wałęsie, to z punktu widzenia warsztatu historycznego absolutny skandal. Opieranie się na anonimowych źródłach, przytaczanie opowieści, które na kilometr pachną zwykłym pomówieniem i wyciąganie z nich psychoanalitycznych wniosków, jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, czego przez pięć lat studiów uczy się na każdym wydziale historii, a podejrzewam, że na konserwatywnym Uniwersytecie Jagiellońskim tym bardziej. Historyk przywołujący wysłuchane pod budką z piwem opowieści o sikaniu do kropielnicy i nieślubnych dzieciach, opatrujący je domorosłymi psychoanalizami o kompleksie Edypa, kompromituje nie tylko siebie, ale i tych, którzy "przepuścili" taką pracę magisterską. Czy ktoś, kto pisze takie rzeczy, powinien zostać zatrudniony w publicznej, zajmującej się historią, instytucji, która powinna pozostawać poza wszelkim podejrzeniem o stronniczość? Mam co do tego poważne wątpliwości. Jeśli dołączę do nich przeczytane właśnie wywody o homoseksualistach będących wysłannikami diabła i "pedałach, zjednujących sobie ludzkie współczucie", to mam już pewność, że władze IPN powinny czym prędzej podziękować takiemu pracownikowi, nawet jeśli jego głównym zadaniem ma być praca biurowa. I pewnie to zrobią. Ale błąd, jakim jest zatrudnienie niewłaściwej osoby, nie usprawiedliwia emocjonalnych wypowiedzi, w których premier rządu posuwa się do gróźb finansowego ukarania IPN-u. Bo wyglądają one albo na szopkę, albo na gigantyczną pomyłkę. Nie wiem, co premier, mówiąc o odebraniu Instytutowi pieniędzy, wiedział o książce na temat Lecha Wałęsy. Być może niewiele. Być może w pytaniu, jakie mu zadano, padła sugestia, że jest ona wydana przez IPN. A może padło sformułowanie, że napisał ją historyk Instytutu i premier uznał, że wydano ją za pieniądze podatników. Jeśli jego słowa oparte były na nieporozumieniu - Donald Tusk powinien się z nich czym prędzej wycofać. Jeśli zaś premier naprawdę uważa, że IPN powinien zostać ukarany tylko za fakt zatrudniania autora, to po pierwsze - bardzo mnie to dziwi, a po drugie - powinien najpierw przypomnieć sobie, kto rządzi zatrudniającym go krakowskim oddziałem Instytutu. Pech (premiera) bowiem chce, że na czele krakowskiego IPN stoi Marek Lasota, historyk, który nie tylko że jest uważany za takiego z potencjalnych następców Kurtyki, który mógłby liczyć na namaszczenie przez PO, to na domiar złego, tenże Marek Lasota jest radnym województwa małopolskiego wybranym z listy... Platformy Obywatelskiej. Konrad Piasecki