Media nie są od tego, media są od zapewniania nam rozrywki, i ułudy, że wszystko wiemy, choć nie wiemy nic.Słuchałem przez ostatnie dni rozmaitych wypowiedzi dotyczących szczytu klimatycznego, i mam poczucie zmarnowanego czasu. Ci z rządu powtarzali w kółko, że wielki sukces, że Europa ugięła się pod naszymi żądaniami itd. Ci z opozycji, że kapitulacja Polski, że płacić będziemy ciężkie miliardy. Słowo przeciw słowu. A przecież rzecz dotyczy dziesiątek miliardów euro, była kluczowa dla naszej planety, i dla naszej gospodarki. Wydawałoby się, że media prześwietlą sprawę do ostatniego przecinka, że będą wałkować ją tygodniami. A tu jeden-dwa dni gadania, zabawy na miny, i koniec. Jak człowiek chce się czegoś dowiedzieć, musi pogrzebać gdzieś głębiej. I pogrzebałem, i włosy dęba stają. Unia zaostrzyła politykę emisji CO2 - i to jest konkret. Do roku 2030 emisja CO2 ma być zmniejszona o 40 proc., a udział odnawialnych źródeł energii wynosić 27 proc. Unia obiecała nam przy tym pieniądze na modernizację sektora energetycznego, ale, po pierwsze - co przedstawiciele rządu skwapliwie pomijają - będziemy musieli o nie aplikować, rywalizując z dziewięcioma innymi państwami, a po drugie, nawet gdybyśmy dostali wszystkie te pieniądze, to i tak będzie to parę procent sumy, koniecznej, by tę modernizację przeprowadzić. Więc Ewa Kopacz nie ma czym się chwalić, nic ze szczytu nie przywiozła, poza osobistymi wrażeniami. A jego efekty są takie, że w perspektywie kilkunastu lat, Polska będzie musiała dokonać gospodarczej rewolucji, przebudować elektrownie węglowe, bądź je wygasić, i przerzucić się na inne źródła energii. Jakie? Na przykład wiatraki i solary - produkują je Niemcy, oni są w tej dziedzinie siłą wiodącą. Albo na elektrownie atomowe. W tym specjalizują się Francuzi. Koszt jednej, to suma około 70 mld zł. Na razie górą są Francuzi - Polska bowiem nawet jeszcze nie przyjęła ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii, natomiast od roku 2012 funkcjonuje spółka, która elektrownię atomową ma budować. Szefował jej Aleksander Grad, były minister skarbu w rządzie Tuska, pobierając miesięcznie gdzieś około 100 tys. zł. Przy czym do dziś nie wiemy, czy elektrownia powstanie, gdzie powstanie, kto ją zbuduje, i kiedy budowa się zacznie. Wielkie inwestycje mamy więc jak w banku, podobnie jak i podwyżkę cen energii, i wygaszanie przemysłu ciężkiego, hut, wielkiej chemii. Niepewność jest tylko co do jednego - od kogo za ciężkie miliardy kupować będziemy technologie tej mniej brudzącej energii. Marnie? Skąd! Janusz Piechociński, wicepremier i minister gospodarki, tryskał radością i wołał: pół Europy się pyta, kim jest ten Janusz Piechociński?! Ten, który dopilnował polskich spraw... Śmieszne? Do tej pory sądziłem, że Narcyzem koalicji PO-PSL jest Radosław Sikorski, że to on każdego dnia całuje z zachwytem lusterko. Zdaje się, że się pomyliłem, że Piechociński goni go w tej klasyfikacji. I rozwija się w kategorii: mówić byle co, byle dziennikarzom się podobało. Do tzw. setek - czyli krótkich filmików z wypowiedzią. One mają niewiele wspólnego z rzeczywistością, są kreacją, zabawą. To dlatego Piechociński w ogóle nie przejął się szczytem klimatycznym, bo wie, że ważniejsze niż ustalenia unijnych liderów, jest to co powie w kraju. To pewnie dlatego jego podwładny, minister rolnictwa Marek Sawicki powiedział o sadownikach, że to "frajerzy", bo chciał fajnie powiedzieć, tylko mu nie wyszło. Przypuszczam, że jest to także casus Radosława Sikorskiego, który naopowiadał amerykańskiemu dziennikarzowi portalu Politico o rozmowie w cztery oczy Putin-Tusk i propozycji rozbioru Ukrainy. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zobaczyć tamtą radość Sikorskiego - on opowiada, a dziennikarz pod wrażeniem, zachwycony, jakich to tajemnic się dowiaduje... Mamy więc w polskiej polityce plagę niechlujstwa - mówi się byle co, nie bacząc na fakty, żeby tylko było efektownie. Nawiasem mówiąc, ta choroba dotyczy także opozycji. Jarosław Kaczyński przemierza Polskę wzdłuż i wszerz, czytam relacje z jego konferencji - mówi jak Kasandra, że za chwilę Polska zginie, że upada, że tylko on. Zdaje się, tak kiedyś wyglądały spotkania z mistykami, wieszczącymi nadchodzący koniec świata. O Januszu Korwin-Mikke nie wspominam, bo to zestaw młodzieżowy, dla egzaltowanych licealistów. Lamentuję nad upadkiem powagi, nad tą paplaniną bez sensu, nie bez przyczyny - bo gdy życie publiczne myli się z kinowymi kreacjami, to i obywatele tracą powody, dla których o sprawach publicznych można by rozmawiać poważnie. Wybór polityka zaczyna bowiem przypominać wybór śpiewaka, albo pary tanecznej, podczas jakiegoś telewizyjnego show. SMS-em. W gruncie rzeczy to cud, że Kaczyński, Piechociński czy Ewa Kopacz, to postaci istniejące naprawdę. Że to nie jakieś kukiełki, awatary, którymi się macha ku naszej radości i odwróceniu uwagi. Robert Walenciak