Punkt pierwszy - prokuratura sobie nie poradziła, wyciek akt po roku śledztwa podważa zaufanie niezbędne, by ufać instytucji zaufania, jaką powinna być prokuratura (czy jakoś tak to zostało powiedziane), w związku z czym odrzucam sprawozdanie roczne prokuratora generalnego i wszczynam procedurę jego odwołania. Punkt drugi - nie widzę żadnego powodu do powoływania w sprawie afery sejmowej komisji śledczej. Komisje śledcza niczego nie wyjaśni, służyłaby tylko politycznemu teatrowi (ciekawa zapowiedź, bo przecież decydowałaby o jej pracach sejmowa większość, to jest wydelegowani przez PO i PSL, jak po aferze hazardowej). Wyjaśnienie afery należy do właściwego organu państwowego - prokuratury. Czyli: prokuratura zawiodła, nie nadaje się do niczego, a więc niech prowadzi to śledztwo dalej. Przy największej dozie sympatii dla PO i jej przewodniczącej (może się ktoś taki jeszcze uchował) można z tego wyciągnąć tylko jeden logiczny wniosek: że władza chce tego właśnie, aby "wyjaśnianie" sprawy trwało do przysłowiowej śmierci uśmianej. Alternatywą jest uznanie, że pani premier nie ogarnia nawet tego, co sama mówi. To niejedyna nielogiczność w sprawie. Bohaterowie "taśm strachu" konsekwentnie przedstawiani są jako ofiary złych ludzi, którzy nielegalnie ich podsłuchali i nagrali. Nie to jest złe, co się nagrało, ale to, że ktoś śmiał nagrać (kolejne podobieństwo zawłaszczonej przez postkolonialne nomenklatury III RP do swej "ludowej poprzedniczki" - za komuny też Partia pozwalała w mediach krytykować tylko kelnerów). Pani premier bardzo ofiarom kelnerskiego spisku współczuje i nie uważa, żeby jakakolwiek wina na nich ciążyła. To dlaczego ich dymisjonuje? Przeciętny Polak odbiera to jasno - dymisja to przyznanie się do winy, i tyle. Pani premier i jej rzeczniczka uparcie wmawiają, że nie, że te dymisje to nie kara tylko prewencja, bo nie wiadomo, co jeszcze jest na taśmach, a może to zostać ujawnione, i rząd nie może funkcjonować z osobami stanowiącymi potencjalny obiekt szantażu. No zaraz, jeśli mówimy o szantażu, to znaczy, że jednak podli kelnerzy nagrali rzeczy naganne. Jeśliby, na przykład, pan Arłukowicz - który podobno jest na tych nie ujawnionych jeszcze taśmach - mówił u Sowy lobbystom: "panowie, powiem wam tak prywatnie, że żadnych wałków na lekach my wam w ministerstwie zrobić nie pozwolimy, nawet nie próbujcie podchodzić do moich urzędników z łapówkami"... Albo, powiedzmy, nagraliby kelnerzy, jak stosowny minister powiada ostro doktorowi Hansowi: "może pan sobie być najbogatszym człowiekiem w Polsce, ale nie ma innej możliwości, aby nabył pan udziały w prywatyzowanych przeze mnie spółkach po cenie innej niż wyznaczona przez rynek!" - to czemuż to rząd miałby drżeć przed szantażystą, gotowym te rozmowy ujawnić? Mówiąc krótko, komunikat o zmianach w rządzie, wygłoszony przez panią Kopacz, zabrzmiał równie wiarygodnie, jak oficjalne informacje, że towarzysz Gomułka czy Gierek ustąpili ze stanowiska I sekretarza KC ze względu na zły stan zdrowia. Może pani premier liczy na to, że Polacy są do takiej szczerości ze strony władzy przyzwyczajeni i tego właśnie po niej oczekują? Niektórzy komentatorzy - też trochę tak, jak niegdyś "Wolna Europa" rozkminiająca te oficjalne komunikaty o Gierku czy Gomułce - twierdzą, że cała sprawa, wbrew pozorom, nie jest skierowana "na zewnątrz", ale "do wewnątrz" partii. Przyjmują tu dość dowartościowujące dla pani premier założenie, że nie jest ona taka głupia, by wierzyć, iż zastąpienie paru opatrzonych zgredów mniej znanymi wyborcom kobietami odwróci sondażowe trendy. Szansę na przetrwanie PO widzi w zmobilizowaniu "żelaznego" elektoratu, który trwale wiążą z władzą interesy albo wypranie mózgu do stanu panicznego strachu przed PiS i "państwem wyznaniowym", a dymisjami rozgrywa inną zupełnie grę. Grą tą ma być pokazanie partii, że Kopacz jest twarda, że kontroluje sytuację, a kto jej podskoczy, wyleci z list i koniec. Innymi słowy, środowa demonstracja nie miała służyć odzyskiwaniu przez rząd wyborców, bo to beznadziejna sprawa, a była tylko demonstracyjnym położeniem kresu "kryzysowi przywództwa". Cóż, jeśli tak, to też wykonano rzecz nieumiejętnie. Pani premier pokazała się jako polityk nie tyle "twardy", co mający gdzieś konstytucję i cywilizowane normy. Premier nie może zapowiadać odrzucenia sprawozdania prokuratora generalnego, zanim zdążył się na ten temat wypowiedzieć minister sprawiedliwości. To on, formalnie, rekomenduje rządowi stanowisko w tej sprawie i nawet jeśli jest - tak to wygląda w tej sytuacji - kompletnie bezwolnym figurantem, który nie zdobędzie się na protest czy złożenie dymisji (Ludwik Dorn potrafił to zrobić przy mniej demonstracyjnym wchodzeniu mu "przez rękę" w kompetencje), polityk z prawdziwego zdarzenia zachowałby pozory. Choćby po to, by nie deprecjonować swojego podwładnego, bo po co. Podobnie jest z okazywaniem władzy nad marszałkiem Sikorskim. Może pani premier, czy komuś, kto jej doradza, wydało się, że zapunktuje wywalając polityka powszechnie nielubianego. Ale ten Sikorski jest jednak marszałkiem Sejmu. Osobą, formalnie rzecz biorąc, wyżej w hierarchii władzy postawioną niż sama pani Kopacz, bo marszałek jest drugi po prezydencie, a premier dopiero trzeci. Wypadałoby mu pozwolić, by sam "swoją decyzję" o dymisji ogłosił - tymczasem pani Kopacz zrobiła to osobiście, co ciekawe, także jej propagandowa tuba, "Gazeta Wyborcza", konsekwentnie używała frazy "premier zdymisjonowała Sikorskiego"... Oczywiście, Ewa Kopacz nie mogła nic nakazać Sikorskiemu jako premier - zdymisjonowała go jako szefowa partii, zawiadująca wyłaniającą marszałka sejmową większością. Nie ulega kwestii, że sama Kopacz, gdy była marszałkiem, nie czuła się drugą osobą w państwie, tylko podwładną Tuska, i teraz, gdy sama jest Tuskiem, uważa taką podległość za oczywistą. Cóż, może i pokazała w ten sposób partii, jak mocną ma pozycję, ale pokazała też całej Polsce, jak jej partia psuje państwo. "Wzywanie na dywanik" prokuratora generalnego, którego premier może co najwyżej poprosić o pilną rozmowę, jest podobnym politycznym chamstwem - też zapewne zamierzonym. Tyle że obcesowym traktowaniem prokuratora psuje pani Kopacz normy, które powinny być uszanowane, bez względu na to, co sądzimy o takiej czy innej osobie piastującej w danym momencie ten czy inny urząd. Dla partii może to i sygnał, że nie ma "kryzysu przywództwa", dla prostego Polaka - zwykła arogancja władzy. Zapewne ów prosty Polak nie zwerbalizuje sobie powyżej streszczonych nielogiczności, a nie bardzo się orientując w konstytucyjnym porządku kraju, pewnych spraw może nawet nie zauważyć. Ale ogólne wrażenie jednak odbierze - wrażenie arogancji właśnie. A że jednocześnie zobaczył, jak pani premier trzęsie się głos i jak, ogłaszając dymisje, ma ona wyraźny problem z ukryciem objawów paniki, odbierze komunikat w sposób najbardziej z możliwych irytujący: że władza jednocześnie i jest arogancka, i się boi. Trudno o gorsze połączenie. Dopóki nie zostaną ogłoszone nazwiska nowego marszałka Sejmu i ministrów, za wcześnie wyrokować o skutkach całej operacji (poważny błąd, że nie zrobiono tego od razu). Zapewne będzie tu parę "psiapsiółek" i parę "nowych twarzy", bo zastępowanie po całym tym zamieszaniu jednych aparatczyków drugimi byłoby zupełnym szaleństwem (teoretycznie możliwa jest też totalna powtórka z PRL, czyli że Arłukowicz zostanie nowym ministrem sportu, Karpowicz zdrowia a Biernat skarbu, ale to już by było samobójstwo). Ale już teraz orzec można, że do środowej "rewitalizacji" rządu Ewy Kopacz pasują świetnie słowa byłego rosyjskiego premiera Czernomyrdina: chciała jak najlepiej, a wyszło jak zwykle. Rafał Ziemkiewicz