W poniedziałek zaraz po wyborach Palikot powiedział, że Lech Kaczyński ma krew na rękach, jako odpowiedzialny za śmierć pasażerów prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem. Palikot jest skandalistą i spodziewamy się po nim wypowiedzi skandalizujących albo nawet skandalicznych, ale takie dictum to już jednak jest może za wiele dla miłujących pokój jego przełożonych z Platformy. Jeszcze niezawodny poseł Niesiołowski usiłował rzucić Pailkotowi koło ratunkowe mówiąc, że jego analiza przyczyn katastrofy jest prawidłowa, tylko że forma szwankuje. Biedny Niesiołowski, człowiek z taką kartą życiową, a tak się zanurza w coraz to głębszym moralnym bagnie. Bo powiedzmy sobie uczciwie, że hipoteza o odpowiedzialności prezydenta Kaczyńskiego za taki przebieg wypadków, który doprowadził do tragedii, jest tylko jedną z możliwych wersji. Jej prawdopodobieństwo jest na razie wątłe. Nie możemy tej hipotezy wykluczyć, tak jak i paru innych - i to wszystko. Twierdzić na tej podstawie, że Palikot przeprowadził prawidłową analizę przyczyn wypadku może tylko umysł głęboko upartyjniony, słabo kontaktujący z rzeczywistością, słowem, człowiek tak nawiedzony jak Niesiołowski. Ale zostawmy Niesiołowskiego, jego rola w Platformie jest podobna do roli Palikota, choć mniej skandalizująca - może na poziomie Kazimierza Kutza. Istota problemu sprowadza się do tego, kto politycznie odpowiada za Palikota, bo przecież nie sam Palikot. Nikt przytomny nie zaprzeczy, że odpowiadają najwyższe władze Platformy, premiera Tuska nie wyłączając. Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, że wszystkie dotychczasowe próby załatwienia przez Platformę "problemu Palikota", były pozorowaniem działania. Chciano pokazać publiczności, że się ukarało Palikota, nie zaś realnie go ukarać. Realnie to znaczy tak, ażeby powściągnąć jego chamskie zagrywki. Teraz słyszę, że przebrała się miarka. Co to znaczy? To chyba znaczy, że w Platformie decydenci doszli do wniosku, że wystąpienia Palikota przynoszą partii więcej szkód niż pożytków. Nie sądzę, żeby wielkie tu znaczenie miała odraza moralna do zachowań Palikota. Gdyby tak było, dawno już pokazano by posłowi z Lublina miejsce w szeregu. Wydaje mi się, że raczej zwycięża prosta kalkulacja. No bo kogo może politycznie "złowić" Pailikot? Tylko ludzi skrajnie zacietrzewionych, a ci należą albo do twardego elektoratu Platformy (różnego rozzdaju entuzjaści, którzy kompletnie wyłączają myślenie, a sprzyjają PO na zasadzie nieco kibolskiej) albo do zdeklarowanej lewicy (z grubsza biorąc: wyborcy Napieralskiego z pierwszej tury). Otóż nie potrzeba przeprowadzać pogłębionych studiów zachowań wyborczych, żeby wiedzieć, że ci ludzie i tak są w sporze PO-PiS po stronie Platformy. Ci ludzie i tak w drugiej turze zagłosowali w większości na Komorowskiego - z Palikotem czy bez. Natomiast ci, o których toczy się walka, czyli wyborcy, których sympatie są podzielone pomiędzy PO i PiS, reagują na Palikota gniewnie i w efekcie raczej odwracają się od Platformy niż do niej ciągną pod wpływem tych, żenujących dla nich, występów. Gdybym był strategiem Platformy, powiedziałbym Tuskowi: nie opłaca się. Być może ktoś taki się w Platformie znalazł. A może wcale nie i spektakl Palikota jeszcze się nie skończył. Roman Graczyk