Bo, choć też obecny, nie on odgrywa tu największą rolę. Premier mniej się boi tego, co będzie jeśli przegra, bardziej - tego co będzie, jeśli wygra. W oczy zaglądają mu obawy o skazanie na polityczną wegetację, zamknięcie w Pałacu i ubezwłasnowolnienie przez następcę. Z egoistycznego punktu widzenia Donalda Tuska, decyzja o tym, że pozostaje w Alejach Ujazdowskich, nie ma właściwie słabych stron. Wygrywający kandydat Platformy jest uzależniony od lidera, który dał mu w prezencie fotel w Pałacu. Przegrywający - udowadnia, że Platforma jest skazana na przywództwo Tuska, bo tylko on daje jej zwycięstwa. I choć partii jego decyzja przynosi mnóstwo zagrożeń - związanych ze wzmocnieniem się Olechowskiego i Szmajdzińskiego albo ewentualnością startu Cimoszewicza - on sam wychodzi na niej doskonale, bo w dodatku pokazuje się wyborcom, jako ktoś, kto zrezygnował z zaszczytów, choć miał je w zasięgu ręki. Z decyzją o niestartowaniu premier nosił się od dobrych paru miesięcy. Dobiegających z Platformy sygnałów, że Tusk jest "na nie" było aż nadto. Mam jednak wrażenie, że nasiliły się one po aferze hazardowej. Jej następstwa - zwłaszcza rozstanie z Grzegorzem Schetyną, miały dla planów premiera kluczowe znaczenie. Wcześniej panowało przekonanie (mniej czy bardziej wzmacniane przez zainteresowanych), że wszystko jest "poukładane". Że Tusk pójdzie do Pałacu, że zostawi premierową schedę Schetynie i że obaj panowie, w zgodzie, rządzić będą z dwóch różnych końców Traktu Królewskiego. Emocjonalny rozwód, jaki przyniosła afera, sprawił, że plany trzeba było szybko weryfikować, a zwieńczeniem tej weryfikacji była czwartkowa decyzja premiera. Gdy w oczy Tuska zajrzała wizja złotej klatki, jaką byłby dla niego Pałac prezydencki, gdy uświadomił sobie, że - de facto - utraci władzę i możliwości rozdawania politycznych kart, że znajdzie się w sytuacji podobnej do Kwaśniewskiego, z pierwszego roku rządów "kanclerza" Millera, uznał, że ma jeszcze czas. Że nie musi zostawać prezydentem już teraz, że może poczekać 5-10 lat, i powalczyć o prezydenturę, gdy dojdzie do wieku około emerytalnego. Uzasadnienie, że premier zostaje, bo musi "wziąć na siebie trud reformowania" wydaje się nadzwyczaj karkołomne. Z czego jak z czego, ale z reformatorskiej odwagi, dotąd Tuska nie poznaliśmy. I sądząc z przedstawionego w piątek planu - nie poznamy. Przynajmniej nie szybko. Zamiast wykorzystać swoje pięć minut i powiedzieć Polakom "ja zrezygnowałem z prezydentury - wy zrezygnujcie z przywilejów branżowych czy wcześniejszych emerytur", szef rządu przedstawił zbiór ogólnikowych haseł i postulatów, które są dla wszystkich od dawna oczywiste. Jeśli ponad dwa lata rządzenia nie wystarczyły, by te oczywiste postulaty przekuć w projekty ustaw, to jak można uwierzyć, że w następnych latach coś się tu ruszy. No chyba, że premier twórczo rozwinął Mao-Tse-Tungowską taktykę "długiego marszu" i swoje zamierzenia reformatorskie rozkłada już nie na miesiące, nie na lata, ale na dekady. Konrad Piasecki WYBORY 2010 - zobacz nasz raport specjalny