O aferze pisali już wszyscy, więc tylko parę zdań przypomnienia. Krok po kroku wyszło na jaw, że brytyjski brukowiec "News of the World" zdobywał informacje przekupując policjantów, wynajmując hakerów, którzy włamywali się do skrzynek pocztowych polityków, celebrytów i osób, o których było głośno, a także wynajmował prywatnych detektywów, którzy zakładali podsłuchy. Redakcja nie cofała się przed żadnym świństwem, depcząc częstokroć Bogu ducha winnych ludzi. Czarę goryczy przelało ujawnienie informacji, że hakerzy wynajęci przez "NotW" włamali się do poczty głosowej uprowadzonej i zamordowanej 13-letniej dziewczynki i kasowali zapisane tam wiadomości, żeby było miejsce na następne ( i żeby było o czym pisać). Co trzymało rodzinę w złudnym przekonaniu, że dziewczynka żyje... Gdy te wszystkie informacje dotarły do świadomości szerokiej publiczności, wybuchł skandal i brytyjskie organa ścigania zabrały się za "News of the World" na poważnie. Wtedy przestraszony właściciel gazety, australijski magnat prasowy Rupert Murdoch zamknął ją, ale niewiele mu to dało. W niedzielę dowiedzieliśmy się, że zatrzymana przez policję została Rebekah Brookes, była naczelna "NotW", a potem szefowa wydawnictw Murdocha. To jest dziesiąta osoba zatrzymana w związku z aferą. A czy ostatnia? Tego nie wiem, jestem natomiast pewien, że upadający brukowiec pociągnie za sobą kolejne figury. Właśnie podał się do dymisji szef Scotland Yardu. Okazało się, że utrzymywał on bliskie kontakty z ludźmi Murdocha i korzystał, za free, z usług luksusowego ośrodka wypoczynkowego, którego szefem PR był wicenaczelny "NotW". Wcześniej Scotland Yard zatrudniał go jako konsultanta. Niewesoło jest także wokół brytyjskiego premiera Davida Camerona. Jego doradcą ds. mediów był były naczelny "NotW" Andy Caulson (też niedawno aresztowany). Caulson odszedł parę miesięcy temu, gdy afera podsłuchowa zaczęła nabierać rozpędu. Ale przecież jego odejście nie zatuszowało niewygodnej dla premiera prawdy, że najważniejsi politycy Partii Konserwatywnej przyjaźnili się z ludźmi Murdocha, że tabloidy australijskiego magnata pomagały torysom w kampanii wyborczej. Można zakrzyknąć: o tempora, o mores! Związki ludzi mediów z ludźmi polityki, mimo różnych teorii o "chińskim murze" i tak dalej, zawsze były i będą. Najpoważniejsi politycy utrzymywali bliskie kontakty z dziennikarzami, tylko że byli to poważni dziennikarze, a nie redaktorzy brukowców i specjaliści od PR medialnych eventów. Rudolf Augstein, ikona niemieckiego dziennikarstwa, wieloletni naczelny liberalnego "Der Spiegel" był zaprzyjaźniony z Willy Brandtem, ba, uczestniczył w posiedzeniach jego gabinetu. Gdy Brandt budował politykę wschodnią Republiki Federalnej Niemiec, "Spiegel" był jego sojusznikiem. W tym związku o coś chodziło. Augstein wielokrotnie zresztą udowodnił, że traktuje swój zawód poważnie, najlepszy tego dowód dając w roku 1962, kiedy spędził w areszcie ponad 100 dni zatrzymany pod zarzutem zdrady. A to dlatego, że "Spiegel" opublikował artykuł, w którym - korzystając z tajnych danych - informował Niemców, że Bundeswehra jest tak słaba, że nie obroni ich przed uderzeniem państw Układu Warszawskiego. Wielkim admiratorem mediów był inny z wielkich - generał de Gaulle. Gdy Wolni Francuzi przejęli kolaborancki "Les Temps" , podjął decyzję, że na jego gruzach zostanie zbudowany "Le Monde". Jego kierowanie powierzył swemu przyjacielowi, Hubertowi Beuve-Mery. Ten postawił tylko jeden warunek - ma absolutnie wolną rękę, żadna władza nie będzie wtrącała mu się w redagowanie gazety. De Gaulle zgodził się bez wahania. Ale to był człowiek, w którego rządzie ministrem kultury był Andre Malraux. A co mamy teraz? Poprzednik Angeli Merkel, Gerhard Schroeder, chlubił się tym, że ma przydomek Medienkanzler (kanclerz mediów), co raczej oznaczało: "kanclerz mediów brukowych". To do niego należało zawołanie: "dajcie mi Bilda, a będę rządził Niemcami!". Prezydent Sarkozy umawia się z kolei z plotkarską prasą na różne ustawki, wypychając na plan pierwszy swą urodziwą żonę Carlę Bruni, najprawdziwszą celebrytkę. A Berlusconi? To są epoki. Nie przypuszczam, by Brandtowi (nie mówiąc o de Gaulle'u) przychodziło do głowy kolegowanie się z redaktorami brukowców. Ich obu pociągali intelektualiści, ludzie kultury. Nie przypuszczam też, by takie "słabości" mieli dzisiejsi europejscy liderzy. Ich fascynuje PR i gra z wielonakładowymi mediami. I może są w tym skuteczni, ale to jest pakt z diabłem. Życie publiczne pokazywane przez brukowce wygląda inaczej niż to pokazywane przez poważne media. Brukowce odwołują się do emocji, do niechęci "człowieka prostego" do "tych na górze", bez pardonu grzebią w życiu prywatnym i uwielbiają wydawać wyroki. W efekcie psują debatę publiczną. Bo jeżeli życie publiczne, polityka, są pokazywane na sposób tabloidów, to - po pierwsze - zachęca się polityków do demagogii, do składania nierealnych obietnic, bo "przecież trzeba dotrzeć do zwykłego człowieka"... A po drugie - odpycha poważnych ludzi. Bo poważnemu człowiekowi szkoda czasu, by wysłuchiwać głupot. Bo ktoś, kto ma pozycję, niezależność, nie ma ochoty babrać się w bagnie. Więc, a rebours, brukowce przyciągają do polityki drugi sort, często demagogów i hochsztaplerów. Czy los "News of the World" odwróci tę tendencję? Wątpię. Na razie widzę wielką chęć rewanżu na imperium Murdocha, realizowaną przez tych, którzy przez lata czuli się upokorzeni wszechwładzą magnata. Musieli czapkować, teraz mogą się odegrać. To mało ambitna motywacja, choć dobre i tyle...