Cóż, już w 2008 roku obecnej pani premier - wtedy minister zdrowia - wypsnęło się, że poród "musi boleć", bo takie są prawa natury; po prostu sorry, taki klimat, jak jest zima, to musi być zimno, a jak pęka krocze, to się wyje. Potem co prawda pani Kopacz zmieniła zdanie i "mając trzysta miliardów z Unii" obiecywała wszelkie możliwe refundacje i nowoczesne technologie. Ale to była przecież kampania wyborcza - a czym się różnią wypowiedzi w kampanii wyborczej, zapytajcie, drogie dzieci, pana Janusza Lewandowskiego. Trzeba by prosić na kolanach PiS albo episkopat, najlepiej jednych i drugich, żeby stanowczo potępili znieczulanie zewnątrzoponowe. Wtedy minister Arłukowicz natychmiast pieniądze znajdzie, tak jak na złość prawicy i Kościołowi znalazł je na symboliczne przynajmniej dofinansowywanie in vitro. Inna sprawa, że po prostu zabierze te pieniądze komuś innemu - tak jak zrobił, żeby sfinansować "pakiet onkologiczny". Kiedy czyta się, że w dorocznym rankingu renomowanej szwajcarskiej organizacji, badającej jakość służby zdrowia, spadliśmy (i to parędziesiąt punktów) poniżej Albanii, na chwalebne czwarte od końca miejsce w Europie - to może brzmi abstrakcyjnie. Ale kiedy człowiek czyta o śmierci półtorarocznego chłopca w Kutnie, którego - mimo naglącego skierowania od lekarza rodzinnego - nie przyjęto do szpitala "z braku miejsc", to po prostu otwiera się nóż w kieszeni, puls łomocze w skroniach i czerwona mgła zasnuwa oczy. Środek Europy! Dwudziesty Pierwszy wiek! I zwykłe zapalenie płuc... jeśli dobrze pamiętam, to już trzecia śmierć małego dziecka wskutek odesłania ze szpitala w ciągu mniej więcej roku. A do tego doliczyć jeszcze trzeba podobne zgony wśród osób dorosłych i staruszków. Tłum propagandystów i pożytecznych idiotów z syndromem peerelowskiej włókniarki (młodzieży wyjaśniam, że taka chwaląca władzę i potępiająca wichrzycieli, nierobów tudzież agentów imperializmu przedstawicielka "ludu pracującego" była stałym bywalcem komunistycznych dzienników) z punktu zaczął, tak jak za każdym razem, zgodnie z przekazem dnia - to się zdarza, winny jest szpital, dyspozytor na SOR, lekarze, nie wolno do tego mieszkać polityki, no co, może znowu "wina Tuska", he, he? To zwykłe, kłamliwe ściemnianie. Kilka lat temu była taka katastrofa kolejowa w Hiszpanii. Bezpośrednim jej sprawcą był maszynista, który pędził o kilkadziesiąt kilometrów na godzinę ponad dozwoloną szybkość. Ale nikt nie miał wątpliwości, że robił tak, bo szefostwo linii kolejowych dostało jazdy na punktualność i na różne sposoby cisnęło pracowników, by za wszelką cenę nadrabiali przed stacja ewentualne opóźnienia. (Mówiąc nawiasem, przyjrzałbym się pod tym kątem tragedii pod Szczekocinami - ona też miejsce miała po intensywnych puszeniu się i napinaniu nowego wtedy szefa resortu, Nowaka, tego od zegarków, który chciał mieć pijarowski sukces i ogłosił, że będzie nim poprawa punktualności. Z oczywistych przyczyn nasze media nie zajęły się kwestią, jakie miały wpływ płynące z góry naciski "szybciej, szybciej, byle się nie spóźnić" na niedbalstwo dróżników i przeoczenie go przez maszynistę). Otóż rządy PO w polskiej służbie zdrowia, od wielu lat, polegają na mnożeniu nacisków na lekarzy i placówki, by jak najusilniej skąpili pieniędzy. Chorzy nie są po to, by ich leczyć, ale by na nich oszczędzać. Lekarze są straszeni i nękani surowymi karami za wypisanie - nawet na recepcie odpłatnej - bodaj jednej paczki leku, który urzędas z NFZ uzna za przypisany niepotrzebnie. A może uznać, bo pacjent nie leczy się u tego lekarza, bo numerek źle wpisany, bo w oficjalnym spisie producent nie wyspecyfikował konkretnie takiego zastosowania, albo, bo po prostu ma takie widzimisię. W ten sposób NFZ zaoszczędził już miliardy na przewlekle chorych - z czego władza i jej dyżurni kretyni są oczywiście niezmiernie dumni. Skutkiem tych "oszczędności" będzie niebawem ogromny wzrost liczby inwalidów, bo z chorobami przewlekłymi tak już jest (jak rzekł koledze lekarz na pytanie, czy długo będzie brał przypisany lek: "jak pan będzie brał, to długo") - ale kto by się martwił, co będzie po wyborach. Już dziś jesteśmy europejskim liderem w liczbie amputowanych corocznie "cukrzycowych stóp", a statystyki powikłań nadciśnienia, wieńcówek czy właśnie wspomnianej cukrzycy stawiają włosy na głowie. Równie intensywnie naciska władza i mobbuje na kliniki, szpitale, ośrodki zdrowia, by odsyłały jak najwięcej pacjentów z kwitkiem. Nie, oczywiście, nikt tego tak wprost nie formułuje. Ale po prostu za przyjęcie przypadku, który potem NFZ zakwestionuje, placówka dostaje po kieszeni. Wtedy szef woła dyspozytora, kierownika zmiany czy kogo tam, i go obtańcowuje, że przez jego miękkie serce dla chorych dziatek i dziadów wszyscy pójdą z torbami, a co najmniej nie dostaną premii. Słowem, służba zdrowia "zreformowana" przez PO i kupionego w tym celu Arłukowicza tym się różni od normalnej, czym sowiecki wymiar sprawiedliwości - lepiej skazać dziesięciu niewinnych, niż pozwolić ujść jednemu wrogowi klasowemu! - różnił się od cywilizowanego. Nikt nie zdołał stworzyć idealnego systemu leczenia, ale na Zachodzie zakłada się jednak, że lepiej zmarnować trochę pieniędzy na leczenie hipochondryków czy nieubezpieczonych, bo życie ludzkie jest wartością nadrzędną - u nas jest dzisiaj dokładnie odwrotnie. Lekarze przez jakiś czas się przed tym bronili, ale etos musiał w końcu przegrać z biznesem, czy raczej z mobbingiem. Kiedy rejestratorka raz i drugi zostanie ochrzaniona za to, że znowu przyjęła kogoś niepotrzebnie, to w końcu odmówi przyjęcia komuś takiemu, kto wskutek nie podjęcia leczenia, względnie leczenia się "domowymi środkami" kopnie w kalendarz. Wtedy to ona jest winna, szpital stawiany pod pręgierzem, a bydło zapaskudzające za partyjne pieniądze internet obsypuje lekarzy bluzgami i zgodnie z wytycznymi partyjnej propagandy wypomina im rzekomo zarabiane na medycynie fortuny. Ale to nie lekarze, pielęgniarki ani dyspozytorzy pogotowia ponoszą winę. Ponoszą je konkretni politycy, z obecną premier, autorką tych zdrowotnych "reform", na czele, i konkretne partie, rządzące Polską od ośmiu lat z jak najgorszym skutkiem.