Była sobie raz w Polsce partia, której członkowie byli z siebie niezwykle zadowoleni. Widzieli siebie jako jedynych w kraju przedstawicieli cywilizacji; uważali za wysepkę, którą z prawej oraz lewej strony otacza ocean barbarzyństwa. Uwielbiali przypominać swoje zasługi z tego oraz poprzedniego ustroju i denerwowali się, gdy ktoś je poddawał w wątpliwość. Jeśli kogoś uwielbiali bardziej od samych siebie, to swojego przywódcę. Prawdę powiedziawszy - trudno go było nie uwielbiać. Był synonimem klasy. Niegdyś niezwykle skuteczny, należał do architektów polskiego ustroju. Za granicą nie tyle potrafił się odnaleźć; on tam brylował, mówił językami, Paryż znał od podszewki. Miał sznyt - niewątpliwie - inteligencki, ale drugą nogą stał w globalnej kaście profesjonalistów. Kiedy się na niego patrzyło, nie sposób nie było pomyśleć, że to strasznie przyzwoity człowiek. Pewnego razu urządzono wybory na szefa partii. Strasznie przyzwoity człowiek, wystartował - i, o zgrozo, miał kontrkandydata. Partia zadowolonych z siebie ludzi nie mogła w to uwierzyć: startować przeciw temu, kogo znają na Saint-Germain-des-Prés? Tak się nie godzi! I, w dodatku - kto startuje! Chłystek jakiś, bez wąsów, bez łysiny, bez brzucha! Nie, żeby też nie był godny szacunku, niechaj się jednak posunie, gdy starsi idą. Wybory w partii zadowolonych z siebie ludzi synonim klasy wygrał. Zadowoleni z siebie ludzie byli z siebie jeszcze bardziej zadowoleni. Przestali być, gdy niedługo później chłystek z partii odszedł i założył nowe ugrupowanie. W najbliższych wyborach partia zadowolonych z siebie ludzi nawet nie weszła do Sejmu, zaś chłystek kilka lat później został najdłużej panującym premierem Polski. Tak, taki był dalszy ciąg - bo ta historia, chociaż kojarzy się z zapowiadanym starciem Tuska i Trzaskowskiego o fotel szefa Platformy, opowiada o innych wydarzeniach. Partia ludzi z siebie zadowolonych nazywała się Unia Wolności, synonim klasy to Bronisław Geremek, chłystek to zaś Tusk, tak wówczas przez unitów widziany. Jaki morał z tej opowieści powinni wyciągnąć członkowie Platformy dzisiaj? O pożytkach z mordu Taki, że bez ojcobójstwa by ich - i ich niegdysiejszego sukcesu - nie było. Tusk nie zostałby Tuskiem, gdyby nie uśmiercił Unii Wolności oraz Bronisława Geremka. Jeżeli Platforma ma dawny wzlot powtórzyć, Rafał Trzaskowski winien iść drogą Tuska. Sceptycy mogą podzielić się trzema zastrzeżeniami na tę analogię. Po pierwsze: jakkolwiek Unia pod koniec XX w. w istocie była partią ludzi z siebie zadowolonych, faktycznych powodów do zadowolenia unici nie mieli; w sondażach zaliczali kolejne spadki. Tusk więc nie musiał nikogo zabijać, Unia by wyzionęła ducha sama - z Platformą nie jest zaś aż tak źle, przynajmniej, jeśli idzie o słupki. Po drugie, mogą powiedzieć, że w Polsce narodziła się już partia, która jest tym dla Platformy, czym Platforma była dla Unii - i jest to ruch Szymona Hołowni. Po trzecie: że Tusk Geremka nie zabił skutecznie, bo tenże nie należał potem co prawda do Platformy, ale do większego, opozycyjnego względem PiS-u stronnictwa, którego liderem był Tusk - owszem. Trzy obiekcje sceptyków ujawniają trzy cechy ojcobójstw - jeżeli są one dobrze przeprowadzone, więc: jeśli ich skutkiem jest polityczny sukces. Cecha numer jeden: moment. Ojcobójstwa nie przeprowadza się, gdy partia zwyżkuje (to odpowiedni moment na bratobójstwo) - bo gdy zwyżkuje, oznacza, że są masy wyborców, którzy poczuwają się do bycia przez nią reprezentowanymi. To nie jest kazus dzisiejszej Platformy i nie był to kazus Unii Wolności. Z tą ostatnią identyfikować się mogli li tylko ówcześni liberalni inteligenci - specyficznego rodzaju, bo tacy, lwia część życia których przypadła na czasy PRL-u. Unia opowiadała ich historię i potwierdzała życiowy sukces. Platforma z Tuskiem na czele opowiada historię polskiej post-transformacji i potwierdza sukces tych, których najlepsze lata to przełom pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. Brak identyfikacji - istotna uwaga - nie oznacza wszakże, że niegdysiejsi wyborcy, niebędący typowymi grupami reprezentowanymi przez te partie, nagle zmienili poglądy o 180 stopni. Nie: ich poglądy wyewoluowały, nie przestając być - bądźmy konkretni - liberalizmem. I jeżeli Unia około 2000 r. reprezentowała liberalizm wyznawany przez większość swych wyborców kilka lat wcześniej, Platforma z Tuskiem w 2021 r. także reprezentuje liberalizm, który już się zmęczył. Brak mu wszystkich nowych gadżetów, jakimi w ostatnich latach obrósł na Zachodzie - choćby socjalnego skrętu Joe Bidena. Ktoś może argumentować, że Tusk na tym Zachodzie przez ostatnie lata był, więc na gadżetach zna się, jak mało kto. Uwaga celna, zakłada jednak, że proces wyborczy jest racjonalny, nie emocjonalny. Gdyby i Tusk umieścił sobie w głowie chip z zestawem poglądów Emmanuela Macrona i Justina Trudeau i wszem i wobec to ogłosił, i tak w zbiorowej wyobraźni będzie kojarzył się z liberalizmem z lat 2007-2015. Druga cecha ojcobójstwa to osoba, która go dokonuje. By było skuteczne, po nóż bądź arszenik nie może sięgnąć ktoś, kto przychodzi z zewnątrz - bo wtedy to żadne ojcobójstwo, tylko zwyczajny mord. Ten ostatni zaś nie zapewnia kontinuum politycznego stronnictwa; nie przedstawia opowieści o jego rozwoju, dostosowywaniu się do oczekiwań ewentualnych wyborców, społecznym słuchu. Wyłącznie, jeśli mordującym jest insider - dla przykładu: Angela Merkel, która podczas afery czarnych kas w CDU popełniła ojcobójstwo na Helmucie Kohlu - polityczne stronnictwo może na jego postępku skorzystać. Zabić ojca nie oznacza bowiem zasiąść na jego tronie, by prowadzić politykę zupełnie inaczej. Przeciwnie: oznacza zająć to miejsce, by robić to w tylko odrobinę inny sposób - wynikający z charakteru ojcobójcy i potrzeb niesionych przez czasy, których jest bohaterem. Polityczna nekromancja Ojcobójstwa popełnia się bowiem w takim oto celu, by wszyscy na nich skorzystali. Także, co może kogoś zdziwić, zamordowany. Dobre polityczne ojcobójstwo, jakiego dokonał dwie dekady temu Tusk, to ojcobójstwo kontrolowane, w którym nie idzie o to, by rozlać krew wszędzie, gdzie się da. Przeciwnie - zadana ojcu rana winna być dotkliwa, śmiertelna, ale i: niewielka, żeby ją w odpowiednim momencie zaszyć i ojca wskrzesić. Owo wskrzeszenie pozwala bowiem ojcu wejść na pozycję, której wcześniej nie mógł zajmować - bo kojarzony był z bieżącą polityką. To pozycja mentora, jaka na początku XXI w., po mordzie dokonanym przez Tuska, stała się udziałem Bronisławą Geremka. Wciąż był politykiem aktywnym - co prawda w Parlamencie Europejskim, niemniej: aktywnym. Taka pozycja, choć nie przydaje możliwości kształtowania polityki w jej codziennych aspektach, pozwala kreślić ją w nieco szerszym wymiarze, wyznaczać jej kierunki. Jeśli ktoś chce analogii filmowych, być takim consigliere, jakim dla Ala Pacino pod koniec pierwszej części Ojca chrzestnego był Marlon Brando. (Na którym, co prawda, Pacino mordu nie dokonał, ale nie musiał, bo Brando w odpowiednim momencie spostrzegł, że na pewnym etapie życia przyjemniej jest bawić się z wnukiem wśród pomidorów, by, gdy zachodzi taka potrzeba, udzielić młodemu donowi rady; w ten sposób zadziałać politycznie). Historia III RP nie jest historią politycznych ojcobójstw (trudno za takowe uznać to, co partia Razem zrobiła w 2015 r. z SLD; to była rewolucja, o tyle nieskuteczna, że w końcu młodzi lewicowcy musieli się z personami pokroju Marka Dyducha sprzymierzyć) - ale i historia III RP nie jest tak znowu długa. Musi się kilka wydarzyć, by polscy politycy zrozumieli, jaka w nich drzemie wartość - bo, jak dotąd, uważam, rozumie to tylko jeden. Polityk ten nazywa się Donald Tusk i nie zdziwiłbym się, gdyby o fotel szefa Platformy starał się tylko po to, by go ktoś mógł wreszcie zabić. A potem - wskrzesić. Wojciech Engelking