Zacznijmy od faktów. Lutowy odczyt wzrostu cen przyniósł inflację na poziomie 18,4 proc. Czy to zaskoczenie? Absolutnie nie. Ekonomiści spodziewali się tej górki od jesieni. Wiadomo było, że po lekkim spadku inflacji pod koniec roku przyjedzie właśnie styczniowo-lutowy szczyt. Początkowo zdawało się nawet, że możemy zahaczyć o 20 proc. Na szczęście skończyło się na wspomnianych 18,4 proc. No właśnie, czy skończyło? Wiele wskazuje na to, że tak. Nie mówię tu o zapowiedziach polityków PiS. Oni tylko powtarzają to, co da się wyczytać z ekonomicznych projekcji, które otrzymują. Dodają do tego oczywiście wiele politycznego "myślenia życzeniowego" i wpisują to automatycznie w zbliżający się kalendarz, bo bardzo by chcieli się pochwalić "zatrzymaniem inflacji" przed jesiennymi wyborami. Ale same ekonomiczne projekcje nie są robione "na życzenie". No chyba że uznamy, iż na życzenie PiS-u pracują wszystkie instytucje analizujące stan gospodarki - tak publiczne jak i prywatne. Tak w kraju jak i za granicą. Ale to już by była trochę zbyt gruba teoria spiskowa, przyznacie sami. W tych wszystkich projekcjach widać bardzo podobny scenariusz na najbliższe miesiące. One pokazują, że od teraz inflacja będzie spadać. Może nawet dość gwałtownie. Do poziomów jednocyfrowych pod koniec roku. Może nawet trochę wcześniej. Zatwardziali antypisowcy powiedzą, że to mrzonki. Powiadają, że inflacja w roku wyborczym spaść nie może. Już choćby dlatego, że PiS będzie - ich zdaniem - szastał pieniędzmi na "kiełbasę wyborczą". Mylą się jednak. I to bardzo. Ich błąd polega na ignorowaniu prawdziwej mechaniki powstawania tej inflacji, z którą się teraz borykamy. Bo trzeba wiedzieć, że ta inflacja nie ma wiele wspólnego z wydatkami PiS-u na politykę społeczną i walką z nierównościami (co niektórzy łaskawi są nazywać "rozdawnictwem"). W tym sensie nie jest ona "karą boską" za wprowadzenie w życie programu 500+, ani podwyżek płacy minimalnej, ani 13. czy 14. emerytury. Od biedy za (i to nawet pośredniego) winowajcę wzrostu dynamiki cen można uznać polityki antycovidowe PiS-u (lockdowny i tarcze). Ale to tylko w tym sensie, że najpierw ludzie nie mogli wydawać pieniędzy (na wyjazdy, na gastronomię etc.), a potem nagle wszystko się rozmroziło i w gospodarkę w jednej chwili wjechały kumulowane długo środki. To mogło podbić inflację o 1-2 proc. To jednak nie była główna przyczyna inflacji. Prawda jest bowiem taka, że tej inflacji NIE WYWOŁAŁ nadmiar pieniądza w systemie. Chyba tylko wyjątkowo prostoduszny przedszkolak albo szczególnie ciężko zaczadzony antypisizmem konsument mediów liberalnych może uwierzyć w to, że Morawiecki z Glapiński "nadrukowali pustego pieniądza" i wywołali inflacyjne rekordy. Tę tezę dałoby się od biedy obronić, gdyby Polska była inflacyjnym odmieńcem na tle innych bezinflacyjnych krajów Unii Europejskiej. Problem polega jednak na tym, że wszystkie kraje wokół nas borykały się w latach 2021-2022 z inflacją dwucyfrową. U niektórych nawet poziom wzrostu cen przekroczył 20 proc. "Wina" surowców Co w takim razie wywołało tę inflację? To proste. Najważniejszym powodem wzrostu cen z lat 2021-2022 był niesamowity i bezprecedensowo gwałtowny wzrost cen surowców. W tym tych najważniejszych. Czyli energetycznych. Spójrzcie na ropę. Najpierw wiosną 2020 jej cena ropy z przedpandemicznych poziomów 65-80 dolarów za baryłkę walnęła do 20 dolarów. W ślad za tym stanęło wydobycie. No bo po co wydobywać, gdy nie ma popytu? Ale pandemia w końcu musiała się kiedyś skończyć. I skończyła się. Zgodnie z oczekiwaniami powracający popyt (przy wciąż zmniejszonej podaży) wywindował cenę do 120 dolarów za baryłkę na początku 2022. Z gazem było jeszcze ciekawiej. Jeszcze w 2021 roku MWh tego paliwa kosztowała w hurcie 20 euro. Wtedy rosyjski Gazprom zaczął swój - w międzyczasie już dobrze opisany - manewr cenowy. W efekcie pod koniec 2021 MWh gazu chodziła już po 130 euro. A to była przecież dopiero zapowiedź nadchodzącej jazdy bez trzymanki. 24 lutego 2022 roku Zachód i Rosja znalazły się w stanie faktycznej wojny ekonomicznej. A Moskwa już nawet nie ukrywała, że traktuje uzależnienie Zachodu od błękitnego paliwa jako rodzaj geopolitycznego lewara. W efekcie mieliśmy w 2022 roku dwa kolejne szczyty ceny gazu. 220 euro za MWh w marcu i 340 euro MWH w sierpniu. Takie eksplozje ceny podstawowego surowca energetycznego nie mogły nie przełożyć się na wzrost inflacji. Tego się po prostu nie dało zamieść pod dywan. Efektem były inflacyjne rekordy bite przez wszystkie gospodarki zachodnie. Inflacja odpuści Od kilku miesięcy ceny surowców energetycznych spadają. Ma to wiele przyczyn. Zachodowi udało się przetrwać pierwszy surowcowy szantaż Putina, ograniczono zużycie, dywersyfikacją postępuje, otwarły się nowe kanały transportu surowca. Cena ropy spadła więc do 80 dolarów. A gaz do 50 euro. Te trendy potrzebują kilku miesięcy, żeby wejść w realną gospodarkę i odbić się na cenach konkretnych produktów. Ale w końcu zaczną się odbijać. Inflacja odpuści. Pewnie w związku z tym media i politycy już za chwilę stracą nią zainteresowanie. W cenie będą nowe pałki, którymi można okładać przeciwnika.