Według nowego sondażu CBOS przychylność dla przyjmowania uchodźców z Ukrainy maleje wśród Polaków, choć nadal jest to wysoki wskaźnik (81 proc.), natomiast rośnie odsetek przeciwników otwartości (15 proc.). To oczywiście naturalne zjawisko, ponieważ pierwszy szok wojny minął, zaś gotowość niektórych serc do pomocy gaśnie, bo wypalają się emocje i z różnych powodów stygnie zbiorowa empatia. Wrześniowe badanie rządowej pracowni pokazuje jednak coś znacznie ważniejszego: nadal 75 proc. respondentów jest zdania, że ta wojna realnie zagraża naszemu bezpieczeństwu. Tymczasem w Polsce trwają obsceniczne polityczne omłoty, jakby żadnej wojny za naszą granicą nie było. I jakby dalekosiężne konsekwencje rozchwiania znanego nam świata nie były przedmiotem co najmniej poważnej refleksji. Nie łudźmy się, w Polsce nie istnieje już polityczna debata, została zastąpiona przez prymitywne bitki słowne, które z punktu widzenia geopolitycznego zagrożenia sytuują naszą klasę polityczną w okolicach budki z piwem. Pieniactwo, propagandowe sztuczki, powszechność kłamstwa, to nie tylko jaskrawe przejawy osuwania się Polski w przepaść autokratycznego populizmu, który zawsze ufundowany jest na niskich instynktach, ale przede wszystkim dowód na skrajną nieodpowiedzialność rządzących. Bo to władza - w tym wypadku władza utrwalona siedmioma latami nieprzerwanych rządów - powinna wznieść się na niezdobyty dotychczas w tych groźnych czasach poziom powagi. Władzy zawsze wolno mniej, niż opozycji, i zawsze wymaga się od niej więcej, a zwłaszcza wymaga się odpowiedzialności za całe państwo. Tymczasem rosyjska napaść na Ukrainę jest obecnie używana przez rządzących - po pierwsze - do tłumaczenia swoich niepowodzeń w walce z rekordową inflacją, która właśnie sięgnęła poziomu 17,2 proc. A po wtóre, do prowadzenia kampanii wyborczej, czyli do walki z opozycją. Jest to przejaw wyjątkowej bezczelności, bo to PiS próbował w ostatnim czasie budować polityczne sojusze z proputinowskimi partyjkami w Europie, więc powinien raczej posypywać głowę popiołem, niż skupiać się na ahistorycznej krytyce dawno nieaktualnej doktryny otwartych na Rosję europejskich ramion. Ale jest to także manifestacja katastrofalnego stylu prowadzenia polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Można bowiem w nieskończoność oskarżać dzisiejszą opozycję o to, że cały zachodni świat próbował przez lata wciągać Rosję w orbitę cywilizacji, co skończyło się fiaskiem i dziś każdy ma kaca, ale można też dokonać autorefleksji i zmienić swój groźny z punktu widzenia obecnej sytuacji antyeuropejski kurs. PiS tego nie robi. Przeciwnie, zamiast tego prowadzi coraz ostrzejszą antyeuropejską krucjatę, wpisując się niechybnie w marzenie Putina, by Zachód był rozbity, a Unia Europejska słaba, podzielona i impotentna. Wydaje się - dzięki licznym retorycznym popisom Jarosława Kaczyńskiego oraz jego pomocników i doradców - że w optyce PiS bliska nam Bruksela jest większym zagrożeniem dla Polski, niż sytuujący się poza orbitą europejską Putin, a współczesne Niemcy budzą większą niechęć, niż Rosja, która dopuszcza się realnych zbrodni wojennych. Putin przegra wówczas, gdy Europa pozostanie zjednoczona, sankcje zyskają status absolutnie jednogłośnych, zaś zachodnie społeczeństwa nie odwrócą się od liberalnej demokracji, wspierając siły populistyczne i autokratyczne. Widzimy już jednak - zerkając na Węgry czy Włochy - że tak się nie dzieje, zaś Kaczyński dokłada do tego swoją cegiełkę w Polsce. Co gorsza, nie ma nawet cienia szansy, by swój historyczny błąd kiedykolwiek zrozumiał. Przemysław Szubartowicz