Wywołało ją podobnie sformułowane pytanie jednego z publicystów telewizyjnych, które zadał on posłance opozycji, co rozpętało oburzenie niechętnych władzy polemistów. Tym bardziej donośne, że Jarosław Kaczyński podczas jednego z wieców zapowiedział właśnie coś na kształt rozprawienia się z sądownictwem jeszcze przed wyborami, na przykład forsując projekt Zbigniewa Ziobry przewidujący spłaszczenie struktury sądów. Według wielu prawników byłaby to prosta droga do politycznych czystek w sądownictwie i zastąpienia wyrzuconych sędziów ludźmi gotowymi służyć władzy. Choćby dlatego już samo dopuszczenie możliwości przymykania oka na sprawę tak zasadniczą jak rządy prawa jest - zdaniem zbulwersowanych - aberracją. Abstrahując od tego, że dziennikarz nie tylko ma prawo pytać, o co chce i jak chce, bo zawsze robi to na swoje konto, ale także powinien umieć mierzyć się z krytyką społeczną - o ile nie przekracza ona granic chamstwa - to jednak nie o racje albo dobre samopoczucie tego czy innego żurnalisty tu idzie. Problem dotyczy bowiem fundamentalnego rozumienia w przestrzeni publicznej tego, czym jest państwo prawa, umowa społeczna, demokracja liberalna, które od siedmiu lat są w Polsce degradowane przez rządzące ugrupowanie. Jeśli bowiem przymknie się oko na symboliczne podstawy ustrojowe, to - bez względu na cel - żadne realne pieniądze, nawet najbardziej potrzebne, nie będą w stanie zrekompensować szkód wywołanych takim relatywizmem. Piotr Gąciarek, jeden z nielegalnie zawieszonych przez tzw. Izbę Dyscyplinarną sędziów, członek stowarzyszenia "Iustitia", napisał w tej sprawie, że "nie przymyka się oka nigdy na łamanie konstytucji, na niszczenie praworządności, na zamach na niezależność sądów". Dodał, że tego nie przelicza się na pieniądze, a za ich brak odpowiadają rządzący. To prawda. Ilekroć czytam krytyczne analizy dotyczące Unii Europejskiej i jej żądań, tylekroć przypominam sobie - wymieniane przez wybitnych prawników jako grzechy władzy - niewydrukowanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego przez byłą premier, instalowanie sędziowskich dublerów przez prezydenta, pozbawianie pracy niezawisłych sędziów przez wadliwie powołane ciało itp. Inny dyskutant, adwokat Bartłomiej Piotrowski, pytał wspomnianego redaktora, czy gdyby bezprawnie został pozbawiony możliwości prowadzenia swojego programu przez okres 700 dni - jak sędzia Igor Tuleya możliwości orzekania - mógłby przymknąć na to oko. A przecież nie trzeba wielkiego wysiłku ani znawstwa, by zorientować się, że odblokowanie pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy zależy wyłącznie od rządzącej partii, która po prostu nie chce tego zrobić. Ma w tym bowiem polityczny interes. Polega on na możliwości używania coraz agresywniejszej antyeuropejskiej retoryki w kampanii wyborczej i na budowaniu w elektoracie przeświadczenia, że Zachód, a zwłaszcza Niemcy, to największy wróg przeprowadzanej w Polsce rewolucji. Problem przymykania oka bywa zresztą fałszywie przedstawiany jako próba znalezienia kompromisu w sprawie tak potrzebnych Polsce europejskich funduszy, a więc w sprawie, w której kompromis nie jest potrzebny. Wystarczy wszak realnie - a nie pozornie - wypełnić umowę zawartą przez rząd z Brukselą. Opozycyjnych obrońców praworządności próbuje się zapisywać do klubu fundamentalistów i symetrycznie zrównywać z tymi przedstawicielami twardego elektoratu władzy, którzy naśmiewają się z kiepskich żartów prezesa PiS o ludziach o nieklasycznej orientacji seksualnej. Tymczasem nie ma tu żadnej symetrii. Ci pierwsi stają w obronie struktury symbolicznej, która reguluje istnienie demokratycznego państwa, a ci drudzy odnajdują się po prostu w estetyce humoru mało wykwintnych koszar. Przypomnijmy starą prawdę: historia światowych autokracji to w zasadzie historia przymkniętego oka, nie licząc oportunizmu inteligenckich elit, które zbyt łatwo żegnają się z odwagą. Historia uczy też, że często oko odmykane jest dopiero wtedy, gdy na ratowanie demokratycznego państwa prawa jest już za późno. Przemysław Szubartowicz