Z pisaniem o Tomaszu Lisie mam dwa kłopoty. Po pierwsze, uważam go za osobę psującą polskie dziennikarstwo. Jedną z wielu takich osób, ale to niczego nie zmienia. Do niedawna, to kierowany przez niego tygodnik - "Newsweek" - był narzędziem kolejnych "tożsamościowych" kampanii, coraz skrajniejszych i coraz mniej poważnych. Czy Lis wierzył, że Kaczyński z Morawieckim polecieli do Kijowa po to, aby obsługiwać interesy Putina? A przecież wypisywał coś takiego w redakcyjnych komentarzach. Kiedy w maju przestał być naczelnym, przeniósł się ze swoimi "rewelacjami" na Twittera. Zarazem, choć internetowy, prawicowy lud orzekł, że "Newsweek" pod Tomaszem Sekielskim pozostał taki sam, mam wrażenie, że jego okładki i wstępniaki są odrobinę bardziej obliczalne. Choć naturalnie nadal skrajne. Dziś nie pozyskuje się niestety czytelników wyważonymi analizami. Kłopot drugi to obecny stan Tomasza Lisa. Znalazł się w szpitalu, przeszedł kolejny udar. Bywa to traktowane jako symbol, bo przecież dopiero co wystąpił jako człowiek rozliczany z "kultury za******lu", zarazem jako jej rzecznik. Można by powiedzieć, że przynajmniej sam się zastosował do zaleceń, jakie kierował pod adresem innych, żądając aby dawali z siebie wszystko - w pracy i w życiu. Człowiek po trzech udarach, jadący po to, aby brać udział w maratonie, jawi się jako fanatyk własnych haseł. Jest w tym może i rys szaleństwa, ale trzeba przyznać i swoistej konsekwencji. W wojnie z "zapierdolem" Czy powinienem pisać o Lisie, kiedy jest w zdrowotnym kłopocie, podobno poważnym? Jednak nie zamierzam się nad nim nadmiernie pastwić. Po prostu trudno nie zauważyć, że dopiero co stał się bohaterem dwóch splecionych ze sobą dyskusji. Pierwsza to spór o to, jak ma, jak powinna wyglądać kultura pracy. Ten przywołany już "za******l" jest wyklinany przez ludzi o bardziej lewicowych wrażliwościach (choć i przez socjalnych prawicowców, którzy mają wiele innych powodów do znienawidzenia Lisa), ale też po części i przez młodszych Polaków, którzy uważają, że rozmaite korporacyjne piekiełka wymyślili dla nich źli boomersi po to, aby ich udręczyć. Ci sami młodzi są zarazem bardziej indywidualistyczni w stosunku do gospodarki niż ich rodzice i starsi bracia. Czy to jest konsekwentne? Czy liberalny kapitalizm ma sens bez ciężkiej pracy? Tomasz Lis tuż przed swoją zapaścią bronił tradycyjnego podejścia do kultury pracy - w wywiadzie dla Agnieszki Wiśniewskiej, co symboliczne w "Krytyce Politycznej". Padło w nim kilka razy to rytualne słowo "za******l". Tacy ludzie jak lewicowiec Jan Śpiewak uznali natychmiast Lisa za symbol wszystkiego co najgorsze. Opowieść o człowieku brutalnym Niestety ta debata jest trudna do rozdzielenia od oskarżeń tegoż redaktora Lisa o mobbing. Kiedy Jacek Żakowski chciał go na powrót zaprosić do swojej audycji w TokFm, zaprotestowała grupa osób, głównie kobiet i głównie feministek. Takie postaci jak Agnieszka Holland, Magdalena Środa. Sylwia Chutnik czy Monika Płatek uważają, że Lis, bohater demaskatorskiego tekstu w Wirtualnej Polsce, z niczego się tak naprawdę nie wytłumaczył. Że to wymiar sprawiedliwości, a nie wydawnictwo, które go pozbawiło funkcji, ale potem zareagowało uspokajającymi komunikatami, powinien szukać prawdy. I że Żakowski się pośpieszył, oczyszczając Lisa z wszelkiej winy. Cała sprawa jest dla mnie niejasna. Dziennikarka, która podobno wskazała Lisa jako winnego dręczenia podwładnych (a przy okazji seksistowskich i homofobicznych dowcipów na redakcyjnych kolegiach), sama stała się przedmiotem oskarżeń o mobbing ze strony szeregowego dziennikarza (ona z kolei pełniła funkcję kierownika działu). Mowa o Renacie Kim. Nie jest nawet do końca pewne, czy to rzeczywiście Kim była, jak napisali o niej autorzy (a właściwie głównie autorki) listu, tą "sygnalistką", która spowodowała dymisję Lisa. Tym bardziej ciężko się zorientować, czy cała sprawa jest dziś przedmiotem realnych badań prokuratury. Żeby było jasne, to dla mnie oczywiste, że Lis był od lat bardzo ciężki jako szef. Luiza Zalewska, w zapomnianym po latach tekście w "Dzienniku", pisała już w roku 2007 na podstawie wielu rozmów w środowisku, o tym, jak traktował podwładnych, jako człowiek pełniący kierowniczą funkcję w Telewizji Polsat. Publiczne nazywanie podległego sobie dziennikarza "ch... w kasku", jest miarą jego stylu. Wtedy jednak, choć Lis był już negatywnym bohaterem politycznym dla wielu środowisk, nie było jeszcze mody na walką z mobbingiem. Dlatego bohater tego tekstu nie uznał za stosowne się tłumaczyć czy cokolwiek na swój temat kwestionować. Dziś taka moda zapanowała na całym świecie. Czy to powinien być powód rezygnacji z usług kogoś takiego przez kierownictwo firmy, która go zatrudniła? Pewnie tak. Czy powinno być przedmiotem prokuratorskich śledztw, sądowych rozpraw? Mam tu wątpliwości, granica między nadgorliwością i znęcaniem się bywa najczęściej płynna. Tym większe wątpliwości, kiedy sobie przypomnę, jak wielu szefów redakcji z bardzo różnych stron politycznych reprezentowało podobne cechy i metody. Kolegia Lisa były legendarne jako koszmar? A - przykładowo - kolegia Marka Króla jako naczelnego "Wprost", to już nie? Erozja mediów i mody Większość szefów w mediach (choć na pewno nie wszyscy) kreowała się wtedy, 20, 15 czy 10 lat temu, na satrapów. Działo się to w warunkach naprawdę ciężkiej pracy w tychże mediach, ale też ich rozkwitu, ekspansji. Sukces wymagał poświęceń. Czy każdych poświęceń? Tego nie będę twierdził, ale stąd chyba ten brak oporu. To był względnie skuteczny biznes, dziennikarze świetnie wtedy zarabiali. Nie piszę tego po to, aby bronić skrajności (chamstwo jest skrajnością), ale po to, aby odmalować kontekst. Rozliczenie Tomasza Lisa przyszło po latach, w chwili, kiedy papierowe gazety się zwijają, media w ogóle nie śmierdzą już groszem, pozycja dziennikarzy jest o wiele niższa niż kiedyś. Oczywiście to może nakręcać większą odwagę w buntowaniu się, niektórzy przestają wierzyć w swoją przyszłość w tym zawodzie, więc nie mają wiele do stracenia. Choć zarazem medialna mizeria może też rozliczenia hamować, skoro ciężej o pracę w kurczącej się przestrzeni. Zarazem przyszła z Zachodu moda. Ona nie dotyczy wcale tylko świata dziennikarskiego, nawet nie przede wszystkim. Zobaczcie kampanię wokół szkół artystycznych, a szerzej wokół domniemanej przemocy w teatrze czy w filmie. Pojawiają się oskarżenia, które uderzają w autentycznych chamów i brutali, ale też w ludzi, którzy próbują więcej wymagać, a przy okazji są ekscentryczni, mniej gładcy. Ładnie opisał to dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert, mówiąc o tym, że kiedyś młodzi wspinali się do swoich mistrzów po drabinie, a teraz wolą ich z tych drabin zrzucać do swojego poziomu. Pojawiły się już pierwsze oskarżenia o mobbing w zwykłych uczelniach, choć zalew takich historii jest jeszcze przed nami. I pewnie w niektórych przypadkach piętnowane są autentyczne nadużycia. Podobnie komentuję zresztą żarliwość w rozmaitych akcjach przeciw seksualnemu molestowaniu, przełamującą nieraz wieloletnie zmowy milczenia. Ale też prowadzącą do oskarżeń gołosłownych lub przesadnych. To również w Polsce już widzieliśmy, zwłaszcza odkąd pewna pani oskarżyła o gwałt człowieka związanego z "Krytyką Polityczną", a zrobiła to, choć już po tym rzekomym gwałcie żyła z nim kilka lat. Kiedy czytam listę podpisów pod manifestem przeciw Lisowi i wychwytuję w tym tekście ideologiczne akcenty w tropieniu seksismu czy homofobii, mam wrażenie swoistego starcia różnych przegięć. Panie uznały Lisa za symbol znienawidzonego patriarchatu. A on powołuje się, choćby w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej", na swoje dawne zasługi w walce o prawa kobiet czy ludzi LGBT. To nie jest moja wojna. Mogę nawet spokojnie oznajmić: niech się zagryzają. W obronie pracoholików Żałuję jednego, że pretensje dotyczące mobbingu nakładają się na pożądaną rozmowę o etyce i kulturze pracy. Kiedy apostołem tradycyjnego podejścia do obowiązków, prawda wywodzącego się z liberalnych złudzeń lat 90., jest szef obwiniany o brutalność, to nie tylko on, ale i jego sprawa, są na przegranej pozycji. Nawet jeśli Jacek Żakowski ułaskawi go po dawnej znajomości. Ale przecież przypomnę niedawny incydent z profesorem Marcinem Matczakiem, ojcem rapera Maty, modnym opozycyjnym profesorem prawa. Oto Matczak senior stał się bohaterem skandalu. Pan profesor pozwolił się zacytować "Polityce". Powiedział, że jeśli młody człowiek nie pracuje po 16 godzin na dobę, do niczego nie dojdzie. Wywołało to paroksyzmy oburzenia, najpierw lewicowego posła Adriana Zandberga, a potem zastępu kojarzonych z lewicą postaci. Pisarz Jakub Żulczyk przypomniał mało uprzejmie prawnikowi, że do 16-godzinnej pracy zmuszano w karnych koloniach. Profesor Matczak jest prawie tak samo odległy ode mnie jak Lis. Co więcej, ja się zgadzam, że czym innym jest wymaganie takiej pracy od siebie, a czym innym od innych. Kultura korporacyjna pełna jest zachowań patologicznych, niegodnych, a na pewno niepotrzebnych. Tym niemniej pozwólcie Piotrowi Zarembie być niepoprawnym boomersem, który też tworzył w latach 90. i wczesnych 2000. życie publiczne i umysłowe. Sądzę, że wymagaliśmy sporo właśnie od siebie i że do czegoś dzięki temu doszliśmy. Doszliśmy do wielu osiągnięć, przy wszystkich wątpliwościach, czy transformacja nam się udała. Czy stereotyp młodszych roczników jako roszczeniowych, mimozowatych i mało ambitnych jest prawdziwy? Pewnie znowu mocno uproszczony. Zresztą ludzie lewicy (ale i prospołecznej prawicy) odpowiedzą mi, że i tak korporacyjni szefowie dysponują na tyle istotnymi przewagami ekonomicznymi i instytucjonalnymi, że dyskusja o mniejszym "zapierdolu" nie może im poważnie zaszkodzić. A więc te wszystkie odruchy, te bąknięcia, że "lepiej być niż mieć", nie zagrożą poważnie naszemu rozwojowi ekonomicznemu, naszej cywilizacji? Dziś skądinąd dużo bardziej przeszkadza mu wiele innych dramatycznych wyzwań - od wojny na wschodzie po zamęt wokół ekologii i energetyki. Można też sobie wyobrazić rewolucyjne zmiany w kulturze pracy w następstwie przemian choćby technicznych. Na Zachodzie to się już zaczęło. Wszystko to prawda. Ja jednak myślę, że ludzie pracowici, niekoniecznie pracoholicy, ale czasem nawet pracoholicy, wybierają najlepszą cząstkę. I że wojna z nimi też zalatuje grubym absurdem. Jeśli ten etos trwale podważymy, będziemy zgubieni, również moralnie. Daleko odszedłem od Lisa, ale co ja poradzę, że nie ufam zarówno jego apostolskim tyradom jak i krucjatom jego wrogów. Jan Śpiewak jest dla mnie zasłużonym bojownikiem o przejrzystość życia publicznego. Ale czy przy okazji nie prowadzi młodych ludzi na manowce? Muszę to gruntownie przemyśleć.