Opiera się on na zasadzie zdefiniowanej składki, której wielkość jest proporcjonalna do płacy, a wysokość emerytury proporcjonalna do tego jak duża i jak długo opłacana była ta składka. Kilka lat temu stwierdzono, że to oznaczać będzie wypłacanie w przyszłości gigantycznych świadczeń tym, którzy mają bardzo wysokie zarobki i płacą proporcjonalne do tego składki. Uznano, że emerytury rzędu kilkunastu, a co dopiero kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie, są nieakceptowalne i rujnujące dla systemu, żeby zaś uniknąć ich przyszłego wypłacania w takiej wysokości postanowiono zaniechać poboru składki gdy płaca przekracza ową 30-krotność średniej krajowej. Miałoby to obniżyć bazę, od której przyszła emerytura będzie wypłacana, a więc i wysokość jej samej. Wysokość przyszłej emerytury nie stanowiłaby jednak problemu, gdyby była rzeczywiście proporcjonalna do składek, czyli miała w nich realne pokrycie. Przy najwyższych zarobkach system powinien wręcz zyskiwać coraz więcej. Limitowanie wysokości składek emerytalnych opłacanych przez najlepiej zarabiających jest natomiast przyznaniem, że nawet tak gigantyczne wpływy nie pokrywają późniejszych świadczeń. Bilans ZUS jest ujemny, co powszechnie (chyba) wiadomo. Wygląda na to, że również w przypadku obsługi najhojniejszych płatników, którzy na ogół pracują i opłacają składki dłużej niż pracownicy o niskich kwalifikacjach i takichże płacach. Nad tym należałoby popracować. Ale PiS ma najprostszy pomysł: pobrać gigantyczne składki od najlepiej zarabiających (ma to dać w przyszłorocznym budżecie ponad 5 mld złotych), a wypłacanie im potężnych emerytur za 10, 15, 20 czy 30 lat pozostawić innym. Niech się martwią.