Stawianie ostrych zarzutów wszystkim, którzy kiedykolwiek zażartowali czy skrytykowali prezydenta Kaczyńskiego, było tuż po 10 kwietnia jednym ze sposobów przeżywania narodowej żałoby. Politycy i publicyści obozu PiS mówili o języku nienawiści, o "przemyśle pogardy", o braku szacunku dla urzędu i niedopuszczalnym traktowaniu głowy państwa. Dyżurnymi przykładami takiego traktowania były: pokazywanie reklamówki, z którą Maria Kaczyńska wnosiła za mężem do samolotu, przypominanie o - cytuję - "Irasiadach" i "Borubarach", czy żarty z prezydenckich problemów ze słuchawkami. Czy media przekraczały granicę naigrawania się z nieżyjącego prezydenta? Czasami miałem poczucie, że jego niektóre wpadki są tak często powtarzane i eksploatowane, że zaczyna to być bardziej złośliwe niż śmieszne. Nie przepadałem też nigdy za żartami dotyczącymi cech fizycznych Lecha Kaczyńskiego, a zwłaszcza wzrostu. Ale budowanie obsesyjnego poczucia, że Lech Kaczyński jest najbardziej wyśmiewanym, najostrzej atakowanym i najczęściej wyszydzanym polskim politykiem zawsze pachniało mi grubą, bardzo grubą przesadą. Ci, którzy pamiętają palenie kukieł i okrzyki "Bolek do Moskwy", albo określenia "pornogrubas" czy "pijak", jakich używano wobec jego poprzedników (inna sprawa czy i jak na nie zasługiwali) wiedzą, że atakowanie prezydentów może mieć dużo ostrzejsze oblicze, niż pokazywanie siatki ze swetrem od żony (co nota bene wydawało mi się zawsze i miłe, i ciepłe, i raczej jeśli zabawne - to sympatycznie). Bronisław Komorowski od pierwszych dni urzędowania - jeszcze w roli p.o. prezydenta - stał się przedmiotem żartów. Wydruk z wikipedii trzymany pod pachą, wypowiedzi o "kaszalotach", "wodzie, która ma to do siebie, że spływa", "wycofaniu się z NATO" ściągnęły na niego przydomek "wpadka" i były okazją do złośliwostek medialnych i politycznych. Po prezydenckim tryumfie, Komorowskiemu nie jest łatwiej. A to - doskonałe zresztą - parodie Szymona Majewskiego, a to podśmiewanie się z lepienia kotylionów, problemów ze słuchawkami, czy z "polowania" i "kobiet zostających w domu"... Prezydent jest obiektem dowcipów i złośliwości - bardzo przypominających te, które były udziałem jego poprzednika. To, że ja ani nie widzę w tym problemu, ani powodu do narzekań - to pewnie dowód mej konsekwencji. Ale dlaczego nie widzą go też ci, którzy tak straszliwie narzekali na żarty z Kaczyńskiego. Dlaczego nie protestują? Dlaczego się nie oburzają? Dlaczego nie krzyczą, że z prezydenta śmiać się nie można, bo to ucieleśnienie majestatu państwa? Dlaczego podobne żarty, które wtedy ich oburzały, nagle dziś warte są powtarzania i radosnego śmiechu? Co więcej - dlaczego ci, którym nie podobały się dowcipy z prezydenta i utyskiwali nad upadkiem politycznych obyczajów - dziś nie mają problemu z nazywaniem głowy państwa "namiestnikiem" i deklaracjami że nie będzie podawać mu się ręki? Rozumiem, że dlatego, iż tamten był prawdziwy, a ten jest "nieporozumieniem"... Konrad Piasecki