Zła wiadomość: głosami rządzącej koalicji odrzucono w Sejmie już w pierwszym czytaniu obywatelską inicjatywę ustawodawczą, mającą uprościć i uczynić bardziej przejrzystymi procedury wyborcze. Nie wydaje się, żeby towarzyszyła temu jakakolwiek refleksja - odrzucanie bez czytanie wszelkich projektów obywatelskich to rutynowe działanie partii, która sama jest przecież "obywatelska", więc to ona wyraża poglądy obywateli, a nie jakiś tam milion czy dwa przypadkowych podpisów. Dokładnie tak samo, jak jej poprzedniczka była robotnicza, więc jeśli robotnicy chcieli wyrazić jakieś inne oczekiwania niż artykułowane przez partię, to ich pałowano. Cieszę się, że doceniono pracę wolontariuszy Ruchu Kontroli Wyborów - cichych zwycięzców tej kampanii. Opluwanych dotąd i wyszydzanych przez rządowe media, autorytety z prawniczego establishmentu i samego prezydenta, który kwestionowanie rzetelności wyborów samorządowych nazwał "odmętami szaleństwa". Zapewne słyszeli państwo, że dzięki decyzjom PKW i szefa archiwów państwowych oraz pieniądzom Fundacji Batorego w tych odmętach pogrąży się teraz grupa naukowców, badając karty wyborcze pozostałe po niedawnym cudzie nad urną, który partii mającej w sondażach średnio 5-7 proc., a w ostatnich wyborach 1,5 proc., dał wynik ponad 20-procentowy, przy odsetku głosów nieważnych sięgającym, w tych zwłaszcza okręgach, gdzie PSL zdobył najwięcej, nawet do 30-40 proc, a w skali kraju ponad 10 proc., czyli dziesięć razy więcej niż zwykle. Rozmawiałem z matematykami, którzy poddali te wyniki analizie całościowej i matematycznie udowodnili, że przypadkiem się to zdarzyć nie mogło, więc po badaniu "unieważnionych" kart wiele sobie obiecuję, a co poniektórym "peezelowskim" kacykom i ich komisjom wyborczym już bym radził zainwestować w pampersy, bo mogą potem nie zdążyć ich nabyć na czas. Beka z "odmętów szaleństwa" weszła tymczasem do dyskursu antypisowskich obsesji na podobnych prawach jak "sztuczna mgła" - nie zliczę wypowiedzi, w których różni mędrkowie kpili sobie, że jak PiS przegra, to znowu ogłosi wyborcze fałszerstwo, albo pytali szyderczo, czy będzie teraz kwestionować zwycięstwo Dudy. Może nie ma to sensu, ale odpowiem wesołkom zupełnie poważnie. Jeśli pokażecie mi cuda analogiczne do tych, jakie miały miejsce na Mazowszu i w kilku innych miejscach Polski, jak najbardziej sam się zaangażuję w protesty. Jeśli okaże się, że gdzieś tam w Polsce we wszystkich obwodach była mniej więcej średnia krajowa frekwencja i wynik, a nagle o miedzę znajdują się takie, gdzie frekwencja wyniosła 80 proc., głosów nieważnych oddano 40 proc. i wszystkie te nieważne na Komorowskiego, dzięki czemu Duda zwyciężył miażdżąco, i jeszcze mało tego, okaże się, że jedynym, co różniło te komisje od innych, był brak w nich mężów zaufania - słowem, jeżeli pokaże ktoś te same numery, z jakimi mieliśmy do czynienia już parokrotnie, chętnie rzucam się z wami w "odmęty szaleństwa". A jeśli to kogoś nie przekonuje, zapytam inaczej: nawet zakładając, że wszystko jest uczciwie i w komisjach wyborczych pracują wyłącznie kryształowi ludzie, co złego może wyniknąć z tego, że ktoś im chce patrzeć na ręce? Co złego by się stało, gdyby polskie prawo wyborcze zmieniono według zasad obowiązujących na Zachodzie? Na przykład, gdyby liczenie głosów było monitorowane? Gdyby urny były jednakowe w całym kraju, standaryzowane, a nie tu karton po telewizorze, tam kubeł od śmieci, a ówdzie skrzynka pamiętająca jeszcze czasy Frontu Jedności Narodu, "zabezpieczone" zwykłym skoczem, który można zalepiać i odlepiać do woli? Jakie zło by się stało, gdyby, jak mogliśmy to widzieć niedawno w relacjach z Wielkiej Brytanii, taką urnę otwierano publicznie, a obserwować to oraz samą procedurę liczenia mógłby każdy obywatel, który ma ochotę? Ja mogę powiedzieć, co by się stało dobrego: znacznie wzrosłoby zaufanie do kluczowej w demokracji procedury i do państwa. I nie byłoby podstaw kwestionować legalności wyboru władz. Bo dopóki procedura jest mętna i pozostawia miejsce na bezkarne machloje, wyniki mogą być kwestionowane i są - bynajmniej nie tylko przez prawicę. Przecież gdy rządził PiS, kwestionowanie z góry uczciwości nadchodzących wyborów modne było w kręgach wspierających Tuska. To publicyści "Wyborczej" i "Polityki" zarzucali gotowość sfałszowania wyborów Kaczyńskiemu, a sam Bronisław Komorowski gromko domagał się sprowadzenia na wybory obserwatorów OBWE. Zapomnieliście? PO i PSL (właściwie, powinienem napisać - oba "peezele", miejski i wiejski, bo taka to naprawdę koalicja) bronią się rękami i nogami przed zmianą odziedziczonego przez PRL prawa. Może to tylko irracjonalny, sklerotyczny upór "bo tak", jak w wypadku pchania do szkół sześciolatków: my tu som władza i nie będą nam jakieś ich mać obywatele dyktowały, jakby były mądrzejsze. Ale trudno nie podejrzewać, że w tym uporze, właśnie zaświadczonym po raz kolejny odrzuceniem obywatelskiego projektu, jest coś więcej. To samo, co w panicznym dłubaniu przy Trybunale Konstytucyjnym i Narodowym Banku Polskim. Utrzymywanie bajzlu i niejasności w wyborach, trzymanie się zasady, że głosy liczone są w ukryciu, że nie trzeba podawać, z jakiego powodu komisja uznała niektóre z nich za nieważne, ma na celu zachowanie możliwości, by w razie czego pokusić się o ratowanie władzy poprzez "zoptymalizowanie" wyników. Nadchodzące wybory parlamentarne nie są już tak trudne do "zoptymalizowania" jak prezydenckie. Będą decydować nie setki tysięcy głosów w skali kraju, ale setki w poszczególnych okręgach. Tyle, przy tym systemie, można spokojnie skręcić, mając swoje komisje wyborcze - a przecież są one przeważnie złożone z ludzi w ten czy inny sposób uzależnionych od pracy, zwłaszcza na prowincji, gdzie urząd gminny czy powiatowy jest największym pracodawcą. A nawet jeśli nikt nic nie przekręci, zawsze mogą się pojawiać oskarżenia, które wobec nieprzejrzystości procedur trudno będzie jednoznacznie odrzucić. To jest naprawdę poważniejszy problem niż kocopały, którymi z lubością zajmują się telewizje informacyjne. Jest niewiele czasu, ale można jeszcze prawo wyborcze poprawić - przypomnę, że kiedy ta większość parlamentarna i ten prezydent zapragnęli zajumać nasze emerytury z OFE, to okazało się, że potrafią cały proces legislacyjny zamknąć w miesiąc i parę dni. Myślę, że gdyby przestraszona i chwiejąca się władza poczuła w tej sprawie mocną presję społeczeństwa, to nie odważyłaby się jej tak beztrosko lekceważyć, jak to właśnie zrobiła. Tylko trzeba te presję wywrzeć.