A może przekop Mierzei Wiślanej? Nie, to zaledwie parę miliardów złotych na tor dla żaglówek (nawet przez żaglówki niechętnie używany). Już wydanych i jeszcze do wydania. A może blok węglowy elektrowni w Ostrołęce? Też nie, to zaledwie 1,3 miliarda złotych, zmarnowanych, ale to przecież grosze. Może zatem trzy miliony nowych mieszkań (obietnica z czasów rządów Beaty Szydło, dokładnie 2 752 733, zredukowana do stu tysięcy przez Mateusza Morawieckiego, a potem coraz mniejsze liczby zaczęły ginąć w piarowej mgle)? Też nie, tu nawet żartować się nie chce. Może odbudowa państwowego przemysłu stoczniowego w Polsce? Słynna tabliczka przykręcona przez Morawieckiego w miejscu, w którym miały powstawać gigantyczne promy kosztowała przynajmniej niewiele. O wiele więcej kosztowały posady kolejnych prezesów z PiS odpowiedzialnych za tę "odbudowę". Nie, największa inwestycja PiS z wykorzystaniem publicznych pieniędzy to kampania wyborcza tej partii w 2023 roku. 73 miliardy złotych dodatkowego deficytu budżetowego rok do roku. Pokazane w projekcie budżetu na rok 2024, kiedy PiS obiecuje wszystkie kampanijne "dary" już wręczyć. Jednocześnie rok do roku wzrost zadłużenia państwa o 340 miliardów złotych, co doprowadzi do przebicia kosmicznej bariery 2 bilionów złotych publicznego długu. A pamiętajmy, że tak naprawdę o wielkości realnego deficytu państwa nie wiemy wszystkiego, gdyż Mateusz Morawiecki wyprowadza coraz większą część rządowych wydatków poza ustawę budżetową. Pandemia dawno się skończyła, wojna na Ukrainie też trwa już od pewnego czasu. Jedynym powodem takiego skoku deficytu i zadłużenia państwa są wybory jesienią 2023. Część z tych inwestycji to inwestycje konieczne (np. inflacyjne waloryzacje niektórych świadczeń), tyle że z powodów wyborczych rozdęte i skoncentrowane na kampanijnej jesieni. Inne to jednak inwestycje wyłącznie piarowe, nie mające żadnego wpływu na budowanie potencjału i rezerw państwa, raczej ten potencjał i te rezerwy marnotrawiące. Np. inwestycja w referendum (służące do podwójnego złamania prawa wyborczego, i na poziomie finansowania kampanii partii rządzącej, i na poziomie złamania ciszy wyborczej na korzyść partii rządzącej). Inwestycja w Kukiza, którego obecność na jedynce listy PiS w Opolu nie była warta czterech milionów złotych, jakie z budżetu państwa dostała związana z nim fundacja "Potrafisz Polsko!" (potrafisz Kukiz!). Inwestycje w braci Karnowskich i ich media, w Dorotę Kanię i jej media, w Sakiewicza i jego media, w Matyszkowicza i jego paski z TVP Info. Inwestycja w Lisickiego (tu zresztą więcej zainwestował Ziobro). Inwestycje w setki fundacji i fundacyjek, stowarzyszeń i stowarzyszonek, które realizują jeden cel: obdarowani mają sami zagłosować na PiS i przekonać do głosowania na partię rządzącą jak największą liczbę swoich krewnych, przyjaciół, klientów. Do tego jeszcze wielomilionowa inwestycja w przedwyborcze dodatki, podwyżki i premie dla górników i działaczy górniczych związków. Sprawiająca, że polski węgiel będzie jeszcze droższy (już dziś zalega na hałdach, bo gdyby zastąpić nim tańszy importowany węgiel z różnych stron świata, polska energetyka i polska gospodarka natychmiast by zbankrutowały). Zanim Kaczyński zdobył pełnię władzy, bywało z polskim budżetem i jego wykorzystaniem różnie, ale tak jeszcze nigdy po roku 1989 nie było. Może dlatego, nawet widząc pewne podobieństwo pomiędzy Kaczyńskim i Tuskiem w budowaniu wyborczych list ("centralizm demokratyczny" w pełnej krasie, tyle że dodatkowo spersonalizowany), "symetrystą" nie jestem. A "symetryzm" Mellera czy Wróbla, którym szczycą się po ośmiu latach "asymetrycznych" rządów Kaczyńskiego, uważam za zblazowane salonowe błazeństwo, mające mało wspólnego z rozrywką oferowaną kiedyś Polakom przez mądrego błazna Stańczyka. Co innego "symetrysta" Sroczyński, on buduje swoją karierę na zimno, inteligentnie. Pasożytował na "Gazecie Wyborczej" i liberalnym salonie, dopóki ten był silny albo przynajmniej czuł się silny, czyli do roku 2014, 2015. Kiedy Jarosław Kaczyński zaczął liberalny salon "dorzynać", także Sroczyński zaczął zadawać "libkom" bolesne ciosy. Cały czas pamiętając zresztą o zabezpieczeniu własnych interesów. Jego, Zandberga, Orlińskiego, Leszczyńskiego... można najlepiej zrozumieć czytając "Biesy" Dostojewskiego, studiując zachowanie Pietii Wierchowieńskiego i jego radykalnej trzódki. Pietia pasożytował na swoich mentorach, opiekunach, nieraz powinowatych czy krewnych ze słabiutkiego rosyjskiego liberalnego salonu. A jednocześnie budował sieć pokoleniowych relacji, przygotowując przewrót w liberalnej bańce, żeby ją zniszczyć. Po "symetrystycznym" zwyzywaniu przez Sroczyńskiego dorzynanych przez Kaczyńskiego "libków" jako "wściekłych kundelków", te same "libki-kundelki" dały mu dodatkową przestrzeń w gazecie.pl i w OKO.press. Dodatkowo RMF FM (to akurat nie jest żaden liberalny salon, ale zwykła korporacja uważnie obserwująca polityczny kontekst prowadzonego przez siebie biznesu) użyczyło mu swego pasma. Mazurek będzie tam po staremu miażdżył "libków" z prawej, Sroczyński będzie ich miażdżył z pseudolewej. Symetria zagwarantowana. Wracając jednak do liberalnego salonu, postępując tak dalej nie ma szans na przeżycie. A jest metapolitycznym zapleczem liberalnej opozycji w Polsce, więc jego paraliż i postępujący rozpad na pewno opozycji nie pomogą. Ani przed tymi wyborami, ani po nich. Zatem o ile inwestycja Kaczyńskiego we własną partię jest jakoś racjonalna, choć jej skala jest dla polskiego państwa zabójcza, to przedwyborcza inwestycja liberalnego salonu w Sroczyńskiego, nawet jeśli miniaturowa, jest przejawem samobójczego absurdu. Czytaj raport Wybory parlamentarne 2023.