W Massachusetts, jednym z najbardziej lewicowych stanów Ameryki, w wyborach uzupełniających do Senatu po raz pierwszy od roku 1972 wygrał Republikanin. Wcale nie jakiś sławny Republikanin, przeciwnie, facet nikomu nie znany, który prawdopodobnie spodobał się wyborcom tylko dlatego, że nie był Demokratą. W chwili, gdy do sztabu wyborczego kandydatki Demokratów dotarło, że wygrana nie jest wcale pewna, sięgnięto po broń ostateczną - broń, po użyciu której miała z challengera zostać tylko mokra plama. Ściągnięto mianowicie do Massachusetts samego Obamę, by wziął udział w wiecu kandydatki i jednoznacznie ją poparł. I to się okazało nawet nie strzałem w stopę, ale wręcz odstrzeleniem sobie nogi. Po symbolicznym włączeniu do wyborów Obamy Republikanin - przypomnijmy, w stanie wyjątkowo Demokratom sprzyjającym - wygrał pięcioma punktami procentowymi. I nikt nie ma wątpliwości, że wygrał tak wysoko, bo wybory w oczach wyborców stały się plebiscytem popularności prezydenta po roku sprawowania urzędu. Czy można się temu dziwić? Dziś śledzę wydarzenia za Oceanem znacznie mniej uważnie niż kiedyś, ale powody irytacji Amerykanów są dla mnie oczywiste. Sukcesy Obamy skończyły się w chwili, gdy odniósł on swe fantastyczne i przez nikogo nieprzewidziane zwycięstwo wyborcze. Potem były już tylko coraz większe porażki. Najgorszym nieszczęściem okazał się Obama w polityce międzynarodowej - okazało się, że prowadzenie negocjacji z innymi chicagowskimi prawnikami, a prowadzenie spraw imperium mającego globalne interesy, to dwie zupełnie różne sprawy. Szereg idiotycznych ustępstw i "resetów" tylko rozzuchwalił wrogów Ameryki, którzy uznali je za wyraz słabości i sygnał do tym bardziej brutalnego atakowania. A tak bardzo lansujące Obamę lewicowe elity i tak nie zostały usatysfakcjonowane, no bo co to za cymes, że się "zlikwiduje" Guantanamo, jeśli likwidacja ma polegać po prostu na przeniesieniu go gdzie indziej? Sama polityka zagraniczna Amerykanów mało obchodzi, ale bezpieczeństwo - tak. Złapanie w samolocie do Detroit niedoszłego zamachowca z bombą w ineksprymablach było szokiem podwójnym. Po pierwsze - szokiem, że służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo USA są aż tak nieudolne, bo facet był od dawna na wszystkich możliwych listach terrorystów. Po drugie - szokiem, że Al-Kaida, mimo przyjaznych gestów nowego prezydenta, nadal nienawidzi USA i nadal chce zabijać ich obywateli. Bo przez ostatnich kilka lat biedni Amerykanie niemal już uwierzyli zmasowanej propagandzie, że to tylko agresywna polityka Busha ściągnęła na Amerykę terrorystów, i wystarczy być dla nich miłymi (tak jak dla Rosji, Iranu i Chin) to i oni się staną mili. Dla wyborców jednak najważniejsze były działania nowego prezydenta w gospodarce. Obama zaciągnął niewiarygodne długi, żeby wpompować pieniądze w banki i giełdę. W efekcie, co staje się coraz bardziej oczywiste, podtrzymał tylko istnienie wielkiej bańki spekulacyjnej. Owszem, spekulacja, ożywiona tym zastrzykiem, znowu się toczy wartko, kursy papierów i indeksy zwyżkują. Ale do realnej gospodarki ma się to nijak. Realny jest tylko dług - a w przeciwieństwie do beztroskich Polaków, Amerykanie potrafią się takimi rzeczami jak dług, zaciągnięty na konto ich dzieci, przejmować. Fakt, że z bilionów podarowanych przez Obamę bankom parę miliardów poszło na astronomiczne odprawy dla ich egzekutiwów jest może mało znaczący w ogólnym bilansie, ale psuje krew, a próby administracyjnego ograniczania przez prezydenta odpraw i premii w prywatnych firmach, próby sprzeczne z amerykańskim systemem prawnym, czynią go tylko śmiesznym. Nie przysłużyła się też Obamie Pokojowa Nagroda Nobla. Amerykanie w ogóle nie mają do tego typu nagród, przyznawanych gdzieś poza USA (a poza USA są, wedle ich mniemania, tylko kraje mniej lub bardziej dzikie) szczególnego nabożeństwa. No a tu, gdy ktoś dostał nagrodę zanim jeszcze cokolwiek zdołał zrobić, gdy na dodatek zaraz potem, jak na lidera walki o pokój przystało, zaczął intensyfikować wojnę w Afganistanie i całkiem już poważnie szykować się do interwencji w Iranie i Jemenie, to trudno się nie uśmiać. No i, wspomnijmy na koniec, reforma służby zdrowia. Delikatnie mówiąc - dyskusyjna. Jej praktycznych skutków na razie nie odczuwają pacjenci, ale lekarze już tak. Nowojorska pani doktor, z którą rozmawiałem, mówiła, że nigdy jeszcze (a praktykuje od lat ponad dwudziestu) nie musiała wypełniać tylu papierów, znosić tylu kontroli i uzyskiwać tylu zezwoleń, co obecnie. Też, jak cały Nowy Jork, głosowała na "nadzieję", ale już tego nie zrobi powtórnie. Cóż, o nadziei nie wolno mówić bezkarnie. Jeśli się ją zawiedzie, jeśli się obieca ponad swoje możliwości - to się za to płaci. Amerykanie wystawili rachunek dość szybko. Ciekawe, ile my potrzebujemy czasu. Rafał A. Ziemkiewicz