Kolejne przypadki potwierdzające tę konstatację: ataki rządzącej ekipy na prezydenta Warszawy za podpisanie deklaracji na rzecz środowisk LGBT oraz na prezydent Gdańska za obronę tamtejszych muzeów przed podporządkowaniem ich polityce historycznej, a także zerwanie przez PSL Koalicji Europejskiej z powodu jej rzekomego skrętu w lewo, niezaakceptowanego przez elektorat wiejski (według relacji jednego z działaczy pewien wyborca ujął to w dosadnym stwierdzeniu, że wieś dała chłopskiej partii kopa w d... za "pójście z pedałami"), nie mówiąc już o ogłaszaniu przez prowincjonalnych samorządowców zarządzanych przez nich włości "strefami wolnymi od ideologii LGBT". Prezydent Warszawy podpisuje "kartę LGBT", a wójtowie i burmistrzowie na prowincji ogłaszają "strefy wolne od ideologii LGBT" - trudno o większy kontrast. Dla jednoczącej się lewicy to konstatacje ambarasujące. Tradycyjnie ujmowała się ona za ludem i usiłowała go reprezentować. Ale występuje też w obronie mniejszości seksualnych, a tęczowa flaga działa na polski lud jak płachta na byka. Zapowiedź liderów lewicy zorganizowania w Białymstoku marszu przeciw przemocy i agresji wobec środowisk LGBT jest deklaracją chwalebną, lecz prawdopodobnie oznacza rozejście się z ludem, który jest i pewnie pozostanie jeszcze długo homofobiczny. Być może niektórzy aktywiści lewicowi uwierzyli doradcy Roberta Biedronia Maciejowi Gduli, który wraz ze współpracownikami przeprowadził wywiady z mieszkańcami jednego z silnie propisowskich miasteczek mazowieckich, wywnioskowując z nich, że to prowincjonalna klasa średnia popiera "dobrą zmianę", gdy klasa ludowa pozostaje nieufna i krytyczna. Był to wynik albo błędów metodologicznych, albo popełnionych we wnioskowaniu z uzyskanego materiału, a najpewniej interpretowania go pod z góry przyjętą, doktrynalną dla lewicy tezę (lud jest postępowy, mieszczaństwo jest konserwatywne). Wszelkie inne badania, a także wyniki wyborów, pokazują że poparcie dla PiS jest tym silniejsze, im mniejsza miejscowość i niższe wykształcenie mieszkańców. Partia obecnie rządząca ma plebejsko-prowincjonalną bazę społeczną i kilku profesorów na jej zapleczu tego nie zmienia. PiS to partia prowincjonalnej klasy ludowej, PO to partia wielkomiejskiej klasy średniej. Analogiczny podział występuje też między chłopskim PSL i świecką koalicją lewicową (to wyjaśnia dlaczego Kosiniak-Kamysz tak stanowczo nie chciał iść pod rękę z lewicą). Zwłaszcza Wiosna i Razem mają wyborców głównie w dużych miastach. Być może SLD zachowała trochę elektoratu prowincjonalnego i zdoła go zmobilizować do poparcia nowej koalicji lewicowej. Ale na wsi i prowincji to PSL ma większe szanse powalczyć z PiS. Niektórzy dogmatyczni wyznawcy doktryny lewicowej odpowiedzialności za lud uznali, że skoro poszedł on za PiS-em, to i oni powinni z nim podążyć. Ujawnili się nawet publicznie aktywiści LGBT deklarujący głosowanie na PiS. Ale to ekscentryczne wyjątki. Chybione są także pomstowania niektórych lewicowych publicystów na rzekomy "klasizm" artystów, intelektualistów i wielkomiejskich elit wypominających ludowi klientelizm i mentalno-obyczajowe zacofanie. Chcąc być dzisiaj z osobami LGBT, trudno być jednocześnie z ludem. PiS jest z ludem, więc jest przeciw "ideologii LGBT", lewica jest ze środowiskami LGBT, więc ma słabe poparcie wśród ludu. To się może zmienić i warto nad tym pracować. Ale trzeba przyjmować do wiadomości obecny rozkład społecznych preferencji, nie ulegając iluzjom partyjnych propagandystów, zapewniających z jednej strony, że Polska jest sercem Europy, albo z drugiej, że polski lud jest bardziej progresywny od polskich polityków.