Tyle w tych wszystkich debatach jest logiki i uczciwości. Prawdą jest tylko nasza prawda, ich prawda jest manipulacją (to w wersji soft), zdradą, zaprzaństwem (tako rzecze Macierewicz). Koniec, kropka. Jeżeli tak spojrzymy na polską demokrację, to w sposób naturalny dojdziemy do konkluzji, że wszelkie debaty są niepotrzebne, bo nie służą one wymianie opinii, wspólnemu namysłowi, tylko agitacji. Niestety, w tym kierunku zmierzamy, co zresztą mądrzy ludzie dawno temu już przewidzieli. Że w społeczeństwie masowym życie publiczne porzuci model oświeceniowej debaty mędrców. Że dyskurs nie będzie kierował się logiką, lecz zastąpi go odwołanie się do emocji. "Ciało prezydenta leżało w błocie" - to jest klasyka gatunku. O tej klasyce pisał już w roku 1895 Gustaw Le Bon w swej "Psychologii tłumu": "tłum umie myśleć wyłącznie obrazami i jest bardzo wrażliwy na obrazowe przedstawienie danego faktu lub rzeczy". Przy czym "idee przemienione w obrazy nie są ze sobą powiązane żadnym logicznym związkiem analogii bądź następstwa i mogą następować jedna po drugiej jak szkła w czarnoksięskiej latarni". I dodawał: "zgłębiając mowy, które wywarły wielki wpływ na słuchaczy, możemy dziwić się słabości ich rozumowania. Mówca znający dusze tłumu potrafi za pomocą kilku zdań opanować silniej tłum aniżeli olbrzymie tomy napisanych mów, których argumentacja nie popada w zatarg z prawami logiki". Dwadzieścia parę lat później Max Weber w swym dziele "Gospodarka i społeczeństwo" analizował, w jaki sposób społeczeństwo masowe radzi sobie z demokracją. Pisał wtedy o "demokracji plebiscytarnej". W takim systemie - dowodził - wybory to plebiscyt, a opinie to fasada, liczy się głównie "charyzma przywódcy". Bo demokracja to "rządy przywódców partyjnych". I opisywał emocjonalny charakter oddania i zaufania do przywódcy, traktowanie go jako osoby wyjątkowej. A jeżeli debatę prowadzą charyzmatyczni liderzy, którzy "zawsze mają rację", to ma ona przecież małe znaczenie. "Nikomu nie zależy na przekonywaniu, chodzi o zdobywanie poparcia, o inspirowanie wiary. Wiara ta przybiera postać bezkrytycznego przekonania o słuszności pewnego punktu widzenia. Tak naprawdę chodzi o werbowanie głosów" - konkludował Weber. Przypominam klasyków socjologii polityki głównie po to, byśmy trochę ochłonęli, spojrzeli na polski teatr polityczny i na siebie samych z pewnego dystansu. Bo nic nowego nie wymyślamy, wydeptujemy znaną wszystkim od stu lat ścieżkę. Cóż bowiem mamy? Dwie armie starły się w Sejmie i w mediach. I powiedziały swoje. Do swoich. Nawet nie siląc się na rozmowę. Choćby na gest próby zrozumienia drugiej strony. Ba, było gorzej - bo opowiadanie, że premier współpracuje z Rosjanami, że pośrednio odpowiada za katastrofę, że to ociera się o zdradę, że powinien zniknąć z polityki, i tym podobne wojenne okrzyki, zniechęcają do czegokolwiek. Ale Donald Tusk też nie powinien iść w zaparte. Jeżeli z ocen poważnych ekspertów, z raportu MAK (tak, tak, wiem, że jest rosyjski), a także z ustaleń prokuratorów wynika, że główną przyczyną katastrofy było złamanie reguł związanych z lotem TU 154, złamanie regulaminów, bo w takiej mgle ten samolot na takim lotnisku nie miał prawa próbować lądować, to premier nie może czekać. Jeżeli mógł zdymisjonować Zbigniewa Ćwiąkalskiego tylko za to, że w zakładzie karnym powiesił się przestępca, to na co czeka w sprawie ministra Klicha? Oto więc gra w trójkącie. Pierwszym jego wierzchołkiem jest Jarosław Kaczyński, nieodrodne dziecko naszej epoki, który strzela do Tuska ze wszystkich armat , które ma. Jakby wierzył, że trumny smoleńskie pomogą mu wrócić do władzy. Pomogą, nie pomogą - póki co jeden sukces (ale mały) ma, bo po sejmowej debacie nikt chyba już nie wierzy, by partia Polska Jest Najważniejsza dostała się w najbliższych wyborach do parlamentu. Drugim wierzchołkiem jest Donald Tusk. Któremu chyba zaczyna brakować energii i stanowczości. A trzymanie ministra Klicha na stanowisku jest tego dowodem. Władza, która nie potrafi współgrać z nastrojami społecznymi, strzela sobie w stopę. No i trzeci wierzchołek - my, ten opisywany przez Le Bona tłum. Rozpowszechniło się w Polsce przekonanie, że mizerię życia publicznego zawdzięczamy marnej kasie politycznej, że ludzie działający w tej sferze to najgorszy sort. Myślę, że rzecz jest bardziej skomplikowana - otóż politycy są tacy, jakimi my chcemy żeby oni byli. Jeżeli Kaczyński wykalkulował sobie, że histeria smoleńska, antytuskowa i antyrosyjska przyniesie mu rezultaty, to przecież głównym elementem tej kalkulacji było pytanie jak naród to przyjmie. I widocznie wyszło mu, że przyjmie dobrze. Że pewien rodzaj obrazków, pisałem o tym tydzień temu, w nas żyje. Że mamy swoje fobie, kompleksy, że reagujemy emocjonalnie, że mamy swoich "charyzmatycznych przywódców", których bronimy zawsze i wszędzie. Nawet nie próbując się wgryźć w to co mówią, czy zadać jakieś bardziej dociekliwe pytanie. To dlatego tak łatwo nas rozgrywają.