Łatwo przy takiej okazji sypać gromy - ale to niewiele da, lepiej byłoby wreszcie podjąć jakieś strategiczne decyzje i odpowiedzieć sobie na pytania, po co właściwie nam wojsko i co robić z pieniędzmi, które na nie wydajemy. Premier się sroży, robi groźne miny, potępia i rozdaje razy. Krytykuje tych, którzy sprawili, że pieniądze na wojsko idą nie tam gdzie trzeba i że Polacy w Afganistanie nie mają wszystkiego, czego zapragną. Hm... Oczywiście szef rządu nie musi na wyrywki znać stanu wyposażenia naszej armii w prowincji Ghazni, tylko ogromna szkoda, że tych samych srogich min nie robił wtedy, gdy - jak zapewniał - tak dokładnie i szczegółowo przepatrywał budżet MON-u w poszukiwaniu oszczędności. Bo może to był dobry czas na walenie pięścią w stół i przekonywanie wszystkich - łącznie z samym sobą - żeby oszczędzać na wszystkim, ale na misję afgańską łożyć tyle, by móc sobie i żołnierzom potem powiedzieć "zrobiliśmy dla was wszystko, co mogliśmy". Polska armia od lat cierpi na przerost ambicji i nieumiejętność zarysowania czym - przy takich nakładach jakie są - ma właściwie być, a mocarstwowo-polityczne zachcianki fatalnie odbijają się na sensowności wydawania pieniędzy z budżetu MON. Lektura jego projektów i pomysłów budżetowych przyprawia - na przemian - o łzy i ataki śmiechu. Jakieś programy budowy łodzi podwodnych, jakieś miliardowe wydatki na korwety rakietowe, nowe wyrzutnie, instalacje obrony wybrzeża - wszystko to cieszy ogromnie generałów, a admirałom pozwala spokojnie myśleć o tym, że nie porzucamy marzeń o byciu potęgą morską. Tylko - z tak krótką kołdrą budżetową jaką mamy, lepiej byłoby na coś postawić, a coś - wiem, że to przykre - "odpuścić". Kupujemy samoloty? To przestańmy inwestować, ponad to co absolutnie niezbędne, w marynarkę wojenną. Chcemy armii dobrze uzbrojonej? Świetnie! Tylko niech w takim razie będzie to armia odchudzona. Niech nie będzie papierową - stutysięczną, a rzeczywistą sześćdziesięciotysięczną siłą. Raz na zawsze ustalmy, czy chcemy rozwijać obronę terytorialną, szkolić cywilów na wypadek konieczności obrony polskich granic, czy wręcz przeciwnie - uznać, że w razie czego bronić nas będą inni, a my skupimy się np. na tworzeniu małych, mobilnych, świetnie wyposażonych i wyszkolonych jednostek, które wspierać będą sojuszników w trudnych zagranicznych misjach. Miotanie się, łatanie dziur, próby dogodzenia wszystkim rodzajom sił zbrojnych, i powtarzanie - tak jak robi to prezydent - "można oszczędzać na wszystkim tylko nie na armii" i "musimy mieć armię, która odpowiadać będzie naszym europejskim ambicjom" owszem poprawia humor i samopoczucie polityków, ale jest - zwłaszcza w dobie kryzysowego budżetu - zwykłą tromtadracją. Bo skoro na armii oszczędzać nie można, to na czym można? Na rentach? Na emeryturach? Na szkołach? Służbie zdrowia? A może policji? Wiem, że to rząd, a nie prezydent musi odpowiedzieć na te pytania, ale myślę sobie, że podbijanie bębenka i strojenie się w laury jedynego sprawiedliwego niczego dobrego nie przyniesie, a tylko utrudni zawarcie jakiegoś sensownego i koniecznego w tej sytuacji - około-armijnego kompromisu. A tak - na koniec - dodam tylko, że żal mi w tym wszystkim Bogdana Klicha. Życie między Scyllą premierowskich żądań zaciskania wojskowego pasa, a Harybdą generalskich podszeptów, żeby nie oddawać nawet guzika od munduru i kupować, budować, uzbrajać musi być koszmarem. Dla polityka, który marzył o stanowisku szefa resortu obrony, bycie nim w tak trudnych czasach i przy szefie rządu, który dla wojska nie ma ani grama sentymentu to straszliwy sprawdzian. Jedynym pocieszeniem dla Klicha, może być to, że jakoś przestało się mówić o dymisji szefa MON, gorzej, że dzieje się tak dlatego, iż chyba nie ma dziś nikogo, kto miałby ochotę na wejście w ministerialno-obronne buty i kopanie się w nich z koniem. Konrad Piasecki Zobacz również: Roman Graczyk: Śmierć, populizm i bezmyślność