Nie jestem w stanie pojąć, jak ludzie mogą się pasjonować tym, że Jasiek Wątorek skoczył o centymetr wyżej albo pobiegł o sekundę szybciej niż Maciek Wąbała; zwłaszcza że od wielu już lat zależy to wyłącznie od tego, który ma cwańszych specjalistów od coraz to nowych sposobów "koksowania". A jeśli ma być sport jakąś kanalizacją (par excellence) dla uczuć patriotycznych, i skoki Małysza mają nam rekompensować ogólne narodowe skundlenie, to rzecz jest wręcz warta pogardy. Przy takich poglądach pewnie nie zdziwię państwa wyznaniem, że tak zwana Olimpiada, czyli wielki biznesowo-propagandowy cyrk, w którym przodujące na świecie hodowlane stajnie produkujące czempionów porównują swe osiągnięcia, wielkie koncerny reklamują swe napoje albo ubrania, a politycy bredzą obłudnie o wzniosłych ideałach, które sami mają najgłębiej, budzi we mnie zero ciekawości, bez względu, gdzie się akurat odbywa. Przyznać jednak trzeba, że w tym roku pazerność i politykierstwo działaczy MKOl sięgnęły już prawdziwych szczytów, i szkoda, że trzeba było dopiero krwi Tybetańczyków, aby świat to zauważył. Najgorzej na tym wychodzą sportowcy (zaznaczam, że nic do nich nie mam - zarabiają na życie jak potrafią, moja pogarda do sportu wyczynowego obrócona jest przeciwko tym, którzy tym interesem kręcą, a nie przeciw prostemu mięsu stadionowemu) postawieni w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Albo pojadą odstawiać szopkę w obozie koncentracyjnym, co nawet najbardziej otępionemu anabolikami organizmowi powinno sprawić pewien dyskomfort, albo parę lat zrywania ścięgien pójdzie na nic. Nie mam więc sumienia wymagać od nich, by Olimpiadę zbojkotowali. Natomiast od polityków wymagać tego trzeba bezwzględnie. I bodaj po raz pierwszy chcę jasno i wyraźnie poprzeć Donalda Tuska za jego zapowiedź, iż do Pekinu nie pojedzie. Tak właśnie powinien się zachować premier kraju, w którym powstała "Solidarność". Pragnę Tuska nie tylko pochwalić, ale też od razu udzielić mu wsparcia przeciwko mędrkom, namawiającym, by skulić się przed "ostrzeżeniami" jakiegoś kitajskiego urzędasa, który czuje się władny pouczać nas, kogo wolno nam, a kogo nie wolno zapraszać do Polski. Otóż proszę nie wierzyć w powtarzany w kółko przez owych mędrków argument o gospodarczych "kosztach" naszej stanowczości. Proszę wziąć do ręki dane statystyczne i zastanowić się - jeśli mamy w handlu z Chinami pięć miliardów deficytu, to dla kogo ten handel jest zyskiem, dla nas, czy dla nich? Prawda jest taka, że zatrzymanie zalewu chińskiej taniochy polskiej gospodarce raczej by pomogło, niż zaszkodziło. Zaszkodziło by, owszem, tym, którzy w Chinach robią kasę. I to oni podnoszą krzyk. Ale międzynarodowe koncerny, którym opłaca się korzystać z pracy żółtych niewolników, i naszych parunastu przedsiębiorców zarabiających na wspomnianym deficycie handlowym, nie ma z polskim interesem narodowym nic wspólnego.