Jasna sprawa, że po tak dobitnym przypieczętowaniu własnej przegranej chciał się lider LPR jakoś dowartościować, choćby w słowach. Oznajmił więc butnie dziennikarzom, że podpisany właśnie pakt to "ziszczenie czarnego snu Adama Michnika i Aleksandra Kwaśniewskiego" oraz "koniec układu Okrągłego Stołu". Kryła się w tej wypowiedzi sugestia, jakoby to on właśnie, Roman Giertych, był Michnika, Kwaśniewskiego i w ogóle Okrągłego Stołu pogromcą. W kontekście podpisanej pięć minut wcześniej umowy sugestia zasługująca na gromkie wyśmianie. Ale Giertych nie został wyśmiany. Został natomiast pryncypialnie zganiony za użycie w swej wypowiedzi nazwiska Michnika. Tomasz Wołek w wypowiedzi na antenie radia Tok FM (ochoczo przedrukowanej następnego dnia w "Gazecie Wyborczej") posunął się do słów bardzo ostrych: Roman Giertych, oznajmił, nie ma prawa "wycierać sobie gęby postacią, której nie dorasta do pięt", albowiem miał tatusia, który doradzał Jaruzelskiemu, kiedy Michnik siedział w więzieniu i dzielnie walczył o niepodległość. (W słowach bardziej wyważonych, ale równie pryncypialnie, podobną myśl wyraziła też w radiowej Jedynce Janina Paradowska.) Rzecz zasługuje na uwagę jako dobitny przykład, w jak niezdrowy sposób funkcjonuje Michnik w polskim życiu publicznym. Przecież w wypowiedzi Giertycha nie ma żadnej obrazy. Nie padł tu żaden epitet, żadna obelga - Giertych po prostu przywołał Michnika jako bardzo wyrazisty punkt orientacyjny na polskiej scenie politycznej, co jest, w wypadku osoby publicznej, uprawnione. Zresztą przywołał trafnie, sam Michnik, jak sądzę, potwierdziłby, że rządy Kaczyńskiego z Lepperem i Giertychem to dla niego czarny sen. W przykazaniach ani normach prawnych nie ma nic o zakazie wzywania imienia Michnika nadaremno, który to zakaz najwyraźniej wyznaje Wołek. Inaczej bowiem nie można wyjaśnić reakcji tak przesadnej, jak nazwanie "wycieraniem sobie gęby" tego, że ktoś ośmielił się wymówić to imię, nie będąc do tego upoważnionym, względnie nie okazując należnej czci. "Można z Michnikiem polemizować, można się spierać, ale..." - obudowuje Wołek swą wypowiedź. Na tej akurat antenie takie słowa brzmią szczególnie fałszywie. Można, oczywiście, jeśli jest się gotowym wylecieć za to z pracy i być ciąganym po sądach. Proszę nie myśleć, że czynię z siebie jakiegoś męczennika - dostałem znacznie lepszą ofertę pracy szybciej, niż Tok FM zdołało znaleźć na moje miejsce kogoś o wymaganym tam stosunku do Michnika. Ale choćby moja przygoda, jeśli nie co innego, powinna Wołkowi uświadomić, że wyrywa się ze swą czołobitnością wobec człowieka, któremu przyznano, czy też sam sobie przyznał, szczególny przywilej nietykalności. Przywilej poparty mocą szkodzenia ludziom, usiłujących rozliczyć Michnika ze szkód, jakie swą działalnością po roku 1989 wyrządził Polsce. Tymczasem sam Michnik swe zasługi, które mają ów immunitet uzasadniać, potraktował po roku 1989 jak polityczny kapitał. Ten kapitał - niemały - Michnik przez piętnaście lat inwestował w obronę komunistów, w Jaruzelskiego i Kiszczaka, w Urbana, w tłumienie w Polsce normalnej politycznej i publicznej debaty, w zwalczanie lustracji i dekomunizacji, w tworzenie wspólnego z postkomunistami obozu politycznego, mającego zagrodzić drogę centroprawicy. Słowem, w sprawy chybione i niegodziwe. Tak inwestując, cały posiadany kapitał przetrwonił. I stał się, w sensie autorytetu, bankrutem. Ani czołobitność, okazywana mu nadal przez część elit, ani żandarmeryjna gorliwość w potępianiu tych, którzy mają sobie czelność bankrutem "wycierać gębę", nie tylko tego faktu nie zmienia, ale w szczególny sposób podkreśla, że chwalebna przeszłość to jedyne, co z Michnika pozostało. Trzeba się było, drogi redaktorze, martwić o godność byłego bohatera podziemia wtedy, gdy on sam tracił ją przy wódce z komunistycznymi szumowinami. Wyżywanie się teraz na Giertychu jest nie tylko spóźnione, ale i żałosne. Rafał A. Ziemkiewicz