Żeby było jasne - choć sądzę, że dla tych, którym zdarzało się czytać moje teksty, to jest jasne: uważam, że w prezydenckich oskarżeniach jest wiele prawdy. Część mediów (bo prezydent zgrzeszył przesadną generalizacją, sugerując, że wszystkie) całkowicie zarzuciła w ostatnich latach pozory bezstronności i dziennikarskiej rzetelności, angażując się bez reszty w propagandowe zwalczanie partii Kaczyńskich. Zresztą wcale tego nie ukrywając; zainteresowanym polecam materiał w ostatnim numerze branżowego pisma "Press", gdzie dziennikarze z tzw. nazwiskami najzupełniej bezwstydnie przyznają się, że od rzetelnego informowania o poczynaniach obecnej władzy ważniejsze jest dla nich niedopuszczenie, aby kiedykolwiek powrócił do władzy PiS (w cywilizowanym kraju takie opowiedzenie się za jedną z partii oznaczałoby dla dziennikarza profesjonalną śmierć, u nas nobilituje). Ale - czyż nie mogła dla nich zostać stworzona przeciwwaga? Czyż media państwowe, zwane uparcie, nie wiem dlaczego, publicznymi, znajdujące się pod kontrolą parlamentarnej większości, nie mogły stać się ostoją dziennikarstwa rzetelnego? Mogły. To dlaczego się nie stały? Otóż dlatego, że premier i prezydent nie widzieli takiej potrzeby. Obaj bowiem w głębi ducha za grosz nie wierzą w istnienie czegoś takiego, jak wolne, rzetelne dziennikarstwo. Gdyby wierzyli, albo przynajmniej spróbowali uwierzyć, daliby święty spokój Wildsteinowi, który przecież bynajmniej nie budował TVP salonowej czy lewicowej. Budował jedynie TVP taką, do której nikt - nawet ci, którzy go uczynili prezesem - nie mógł zadzwonić, żeby cokolwiek kazać. A Kaczyńscy chcieli mieć nie telewizję "niezależną" w ogóle, tylko niezależną od Michnika. Ale zależną za to od nich samych - taką właśnie, gdzie mogliby oni i ich totumfaccy dzwonić i wydawać polecenia. Nawet teraz, w wywiadzie dla Lisa, pan prezydent przyznaje się, nie widząc w tym wyznaniu w ogóle nic złego: Wildstein poleciał, bo nie informował o sukcesach rządu tak, jak on i brat sobie tego życzyli. Na taką "niezależność" żaden dziennikarz z prawdziwego zdarzenia, choćby miał serce najbardziej po prawej stronie, nie pójdzie. Dlatego Kaczyńscy świadomie oddali państwowe media ludziom bez dziennikarskiego dorobku i umiejętności, raczej urzędnikom niż dziennikarzom, ale pewnym, zaufanym. Wedle zasady: Bierny, Mierny ale Wierny. Ludziom, którzy na telefon zapewne stawali na baczność, tylko że nie potrafili zbudować telewizji profesjonalnej, dobrej. Nie mówię, uczciwej, bo to w ogóle nie wchodziło w grę, ale przynajmniej takiej, która w dziedzinie manipulacji i propagandy miałaby szansę stawić czoło wyćwiczonym w manipulacjach fachowcom michnikowszczyzny. Podczas gdy media "warszawki" waliły w Kaczyńskich jak w bęben, manipulując na całego, kontrmanipulacje były rozbrajająco nieporadne i wręcz przeciwskuteczne. Odpowiedź TVP polegała na prymitywnym chwaleniu władzy, albo na przerywaniu meczu czy serialu, żeby puścić na żywo przemówienie premiera z konwencji wyborczej w Kaczych Dołach Górnych. W efekcie parę milionów telewidzów, czekających na mecz czy też serial, klęło Kaczyńskich w żywy kamień i jeśli wcześniej gotowi byli puszczać antypisowską propagandę mimo uszu, to po jednym, drugim takim numerze byli już zdeterminowani zagłosować przeciwko "Kaczorom". Takie są skutki, gdy się zatrudnia fachowców, którzy szlify zawodowe zdobyli robiąc z właściwą osobą konfitury, uczęszczając na rekolekcje albo wstępując w związki narzeczeńskie. Mówiąc to samo w języku Moliera: vous l'a voulu, Georges Dandin!