Gdy Donald Tusk odrzucił niedawno zaproszenie do debaty z Mateuszem Morawieckim, argumentowano, że lider dużego ugrupowania opozycyjnego powinien debatować z liderem władzy, a nie z lidera tego podwładnym. Powstał nawet sondaż (SW Research dla "Rzeczpospolitej"), z którego wynika, że 36,3 proc. ankietowanych jest zdania, że lider PO powinien debatować jednak z premierem, a jedynie 20,5 proc. - że z prezesem PiS. Ale niby o czym mieliby debatować? O celowych prowokacjach Jarosława Kaczyńskiego, który kreuje nowego wroga, twierdząc, że młode kobiety nie oddają się macierzyństwu, ponieważ wolą "dawać w szyję"? O insynuacjach, że Olaf Scholz pisuje szefowi Platformy przemówienia? Albo o rzekomym warcholstwie, jakie według szefa PiS zżera polskie sądownictwo, więc trzeba je (warcholstwo, choć pewnie i sądownictwo) wyplenić? A może o tym, dlaczego rządzący w zasadzie zlikwidowali debatę parlamentarną, zamieniając Sejm w maszynkę do głosowania? Najtwardsi kibice swoich idoli i naiwni komentatorzy z pewnością byliby zachwyceni wymianą filipik, natomiast żaden umiarkowany centrysta, który wciąż czeka na racjonalnego lidera politycznego, nie wróciłby po takim spektaklu z emigracji wewnętrznej. Ani nie zainteresowałby się polityką, która już dawno weszła na drogę intelektualnej impotencji i przeraźliwej pustki merytorycznej. Ciekawe, że mało kto w Polsce zawraca sobie dziś głowę tym, że między budowniczymi Budapesztu w Warszawie a obrońcami demokracji istnieje pokaźna i wciąż niezagospodarowana przez nikogo grupa wyborców, którzy martwią się zmianami klimatycznymi, nie uwodzą ich aborcyjne radykalizmy, chcieliby wiedzieć, co z gospodarką, czekają na uspokajającą opowieść o przyszłości, nie kochają Kościoła, choć pragną, by szanowano ich wiarę. A przecież to właśnie oni mogliby wyraźnie zdecydować o wyniku wyborów, gdyby tylko ktoś umiał do nich przemówić. Ponad rok temu Tusk wezwał Kaczyńskiego do debaty "na udeptanej ziemi", ale był to raczej wiecowy chwyt retoryczny, ponieważ żaden poważny polityk nie ma złudzeń, że debata w stylu tej z 2007 roku już się w tym postpolitycznym krajobrazie nie powtórzy. Dziś jest jak na jednym z dawnych rysunków Marka Raczkowskiego, gdzie jedna grupa ludzi krzyczy do drugiej "Targowica!", a po krótkiej naradzie zaatakowanych pada z ich strony riposta: "Targowica!". I dokładnie taki jest potencjał mentalny aktualnej polityki. Budująca autokrację władza nie ma żadnego interesu, by debatować z opozycją, ale opozycja nie jest w stanie wyjść poza rytualny - choć potrzebny - sprzeciw wobec władzy, by zaproponować wyborcom pozytywne pomysły na przyszłość. A przede wszystkim sposoby na budowę nowego państwa. Tusk uważa, że aby to zrobić, najpierw trzeba odsunąć od władzy obecnie rządzących, a jako najbardziej skuteczną drogę do tego celu nieustannie wskazuje wspólną listę opozycji. To trzeźwe podejście, zwłaszcza że dokładnie takie jest oczekiwanie części opozycyjnego elektoratu. Jednocześnie słusznie zwrócił się do mniej chętnych liderów, by pamiętali, że w tak ważnej sprawie nie mogą pozwolić sobie na hazard. Wspomniał też, że zdarł sobie już gardło od tłumaczeń. Wypada jednak zauważyć, że nie publicznym zdzieraniem gardła, lecz debatowaniem w zaciszu gabinetów buduje się takie porozumienia, zwłaszcza że na wierze w nawet najlepsze sondaże można się przejechać. Dobrym przykładem jest wygrywająca w jednym z sondaży przedwyborczych Koalicja Europejska z czasów Grzegorza Schetyny, do której wprawdzie nie wszedł Robert Biedroń, więc przegrała (z wynikiem 38,47 proc. do 45,38 dla PiS), ale za to była mocnym wstępem do zwycięskiego dla opozycji paktu senackiego. Wtedy jednak do wygrania niezbędna była absolutnie pełna integracja. Dziś wystarczy już minimalna. A nawet takiej nie ma. Przemysław Szubartowicz