Z pozoru wszystko wygląda pięknie. Partia rządząca realizuje wyborczą obietnicę. Miało być 500 złotych - jest 500 złotych. Miało być od kwietnia - pewnie będzie. Miało być dla wszystkich - jest prawie dla wszystkich. I wszystko byłoby cudownie, gdyby na to wszystko były w budżecie pieniądze. A nie ma. Coroczne wydawanie ponad 20 miliardów złotych oznacza również coroczne powiększanie deficytu budżetowego i rosnący szybciej dług publiczny. Wszyscy za to - również te dzieci, których rodzice dziś dostawać będą 500 złotych - kiedyś zapłacimy. I gdybym jeszcze wierzył, że realizacja programu przyniesie zbawcze skutki społeczno - demograficzne, uznałbym, że może to i opłacalna inwestycja. Ale niestety - nie wierzę. Nie wierzę, by ludzi zamożnych do posiadania kolejnych dzieci mogła skłonić - raczej symboliczna z ich punktu widzenia - suma 500 złotych. Dla niezamożnych z kolei, dziecko, to inwestycja na tyle poważna, że 6 tysięcy złotych rocznie nie zanadto potrafi uczynić ją dużo łatwiejszą. Ci więc z radością pieniądze przyjmą, ale te 500 złotych nie zmieni fundamentalnie ich życia. Boję się więc, że tymi, którzy najpoważniej zaczną myśleć o kolejnych dzieciach, z racji owych 500 złotych, będą ci, którzy uznają je za dostatecznie wysoką sumę, by zapewniła egzystencję także im samym. W dodatku zagadką dla mnie jest, skąd wzięła się akurat sztywna suma 500 złotych i dlaczego wsparcie ma omijać rodziny z jednym dzieckiem, o ile nie zarabiają skrajnie mało. Jeśli już rozdawać powszechnie - to czemu nie np. po 300 złotych na każde, również pierwsze dziecko? Znacznie zresztą bardziej sensowne i zapewne dużo tańsze wydawałoby mi się ustalenie jakiejś kwoty, którą uznano by za przyzwoite minimum egzystencjalne dla dziecka i wypłacanie takich świadczeń, które pozwalałyby na dorównanie do niej. By nie komplikować zanadto sprawy, można by jej wysokość ustalać raz do roku, na podstawie zeznania PiT. I tak na przykład, ustaliwszy, że na osobę w rodzinie przypadało 600 złotych, a powinno np. 1000, wypłacać, co miesiąc, co miesiąc, na każde dziecko 400 złotych. Wtedy i wysokość świadczenia i to, do kogo trafia, byłoby znacznie bardziej uzasadnione. Pytania dotyczące wysokości świadczenia 500+ są tym bardziej uzasadnione, że jak na europejskie warunki i porównania z innymi, dużo bardziej zamożnymi, ale i droższymi, jeśli chodzi o koszty życia krajami, jest ono wcale niemałe. Patrząc na dwa najbogatsze, z punktu widzenia wysokości PKB, kraje unijne - w Niemczech Kindergelt to około 800 złotych miesięczne, w Wielkiej Brytanii Child Benefit od 75 do 120 złotych tygodniowo. A są to kraje mające kilkukrotnie większy od polskiego budżet, a zatem - teoretycznie - mogące pozwolić sobie na znacznie większe wsparcie. Ja zaś boję się, że jeśli politycy raz uznają, że rozdawanie pieniędzy ma być powszechne, bezwarunkowe, ślepe i 500 złotowe, to w następnych kampaniach wyborczych będziemy dyskutować już wyłącznie o tym, o ile więcej ma ono wynieść, a nie o tym, czy i komu jest ono potrzebne. Mimo tych wszystkich wątpliwości, przyglądałbym się programowi 500+ z większą sympatią, gdyby był to pomysł kosztowny, ale za to priorytetowy i absolutnie wyjątkowy. Gdyby nie towarzyszyły mu inne - też straszliwie drogie i pogłębiające budżetowe dziury. Bo jeśli do 500+ dojdzie i wyższa kwota wolna i obniżenie wieku emerytalnego i bezpłatne leki dla seniorów i przewalutowanie kredytów frankowych to perspektywy finansowe Polski naprawdę nie będą wyglądać różowo. A symboliczne - z tego punktu widzenia - wpływy z podatku handlowego i bankowego w tyko w minimalnym stopniu będą w stanie zrekompensować budżetowe słabości. Może byłby w stanie lepiej sobie z tym poradzić, wcielony w życie pomysł uszczelnienia systemu VAT, ale jakoś o nim cicho. Obawiam się więc, że prędzej czy później, ktoś wpadnie na to, by problemy budżetu leczyć podwyżkami podatków, a jeśli i to nie pomoże - sięgnięciem po jedną z ostatnich dużych polskich rezerw, czyli po resztę środków zgromadzonych w OFE.