No, z tym przedostatnim słowem to może przesadziłem. "Nadal" sugerowałoby, że przynajmniej teraz, pod rządami laureata sławnej nagrody Karola Wielkiego jesteśmy przez Niemcy poważani, a przecież, mówiąc poważnie, na podobne zachowanie wobec drugiego państwa nikt by sobie w cywilizowanym świecie nie pozwolił. Nie będę już wymyślał przykładów tak abstrakcyjnych, jak to, żeby wysoki urzędnik niemieckiego MSZ pozwolił sobie na wskazywanie, na kogo mają zagłosować na przykład Duńczycy. Ale spróbujmy przedstawić sobie dywagującego w takim tonie o wyborach w Kamerunie czy Senegalu jakiegoś przemawiającego w imieniu swego rządu Francuza. Albo że Anglika, odpowiadającego w ministerstwie za kontakty z Afryką, jak przez media ostrzega obywateli Nigerii, iż wybierając kandydata opozycji popsują sobie stosunki gospodarcze z metropolią. Państwo sobie wyobrażają? Ja nie. I podejrzewam, że nikt sobie czegoś podobnego nie wyobraża. A gdyby już jakimś cudem tak się zdarzyło, to skandal byłby niewiarygodny. A tu? Koledzy pouczyli młodą minister, że spokojnie, koleżanko, takie rzeczy mówi się nieco bardziej subtelnie, ale właściwie cała krytyka ograniczyła się do ubolewania, iż przesadne pouczanie Polaków, na kogo mają głosować, może przynieść skutek odwrotny od pożądanego, no i w sumie nie jest potrzebne, bo przecież Polacy sami wiedzą. Ale też Kamerun, Senegal czy Nigeria to kraje w porównaniu z nami znacznie bardziej zaawansowane w budowaniu pewnej państwowej, narodowej elity, która przyuczyła się już wyrażać oczekiwania, a przynajmniej emocje własnego społeczeństwa. U nas syndrom postkolonialny jest świeższy, silniejszy, wzmocniony jeszcze faktem, iż znaczna cześć tutejszego establishmentu, zwłaszcza sfery intelektualne i bliskie zaplecze polityki, zupełnie otwarcie żyje z pieniędzy niemieckich (w dawnych czasach nazywano to jurgieltem, teraz nie nazywa się w ogóle, bo polityczna poprawność nakazuje o sprawie nie mówić). Gwiazdorom tubylczej literatury jako takie dochody zapewnia pisanie do niemieckich gazet donosów na własne miejsce zamieszkania, utwierdzających ich czytelników, że Polacy to generalnie ciemna, katolicka wiocha, choć czasem trafi się w niej jakiś wart wspierania drobnym groszem Szczypiorski czy Stasiuk. Adeptom tejże literatury służą stypendia, finansowane z funduszy samorządowych objazdy po metropolii, nagrody i przekłady. A większość bezstronnych ekspertów, którzy gardłują za Europą i europejskością utrzymuje się z posad w finansowanych przez niemieckiego podatnika niezależnych instytutach i z chałtur na niemieckich uczelniach. Zmarszczenie brwi nie tylko minister Pieper, ale nawet zwykłego komentatora z byle tagesblatu w oczywisty sposób ustawia ich wszystkich w pozycji "hab acht"! W chwilach takich, jak wybory, widać szczególnie tę najbardziej charakterystyczną cechę postkolonialnej elity, jaką jest poczucie namiestnikowania, pośredniczenia w transmisji cywilizacji z metropolii - w naszym wypadku, z Europy, czyli z Niemiec - połączone z pogardą dla swego niedocywilizowanego narodu. Czasem przybiera to formy groteskowe. Jedna z niemieckich fundacji, działających w Polsce, zorganizowała kiedyś spotkanie z gośćmi z obu krajów, na którym omawiane być miały sprzeczności politycznych interesów Niemiec i Polski i ewentualne perspektywy znalezienia w nich kompromisu. Problem polegał na tym, że żaden z zaproszonych Polaków nie śmiał wyartykułować jakiegokolwiek polskiego interesu, który stałby w sprzeczności z niemieckim. Gospodarze zaczęli ich więc ośmielać, zachęcać, jakby rozmawiali z dziećmi, żeby się nie bać, że oni przecież zdają sobie sprawę, w końcu sami zaczęli podawać przykłady niewłaściwych zachowań swoich rodaków wobec nas, i to dało pewien efekt, ale mimo pewnego rozluźnienia i najlepszych chęci nasi politolodzy i publicyści nadal nie byli w stanie niczego konkretnego z siebie wydusić. Po prostu, oni nie są zdolni myśleć w kategoriach innych niż wymuszanie na własnej, katolickiej ciemnocie akceptacji dla płynącej z Zachodu cywilizacji. Obserwowałem to z mieszaniną odrazy i rozbawienia, myśląc o austriackim taksówkarzu, z którym rozmawiałem podczas pierwszego w życiu wypadu na Zachód, do Wiednia. Ponieważ nosiłem wtedy w klapie flagę UPR, z niebieskim krzyżem na czarnym tle, taksówkarz ten uznał mnie za Skandynawa i chętnie opowiadał o różnych sprawach. Zszedł między innymi na temat licznych wtedy w jego mieście Polaków. Polak, jak mówił, jeśli dobrze zrozumiałem jego specyficzną angielszczyznę, to taki, który za pięćset szylingów da się wy... w d... i jeszcze będzie wdzięczny. Oczywiście, to był człowiek dość prosty, elity nie formułują tego w taki sposób. Znam zresztą wielu Niemców zaangażowanych w cywilizowanie Polski, którzy podchodzą do swej pracy bez jakiegokolwiek poczucia wyższości czy imperialnych zakusów. Oni naprawdę chcą dla nas dobrze, tak, jak dobro rozumieją. Problemem, który głęboko ich frustruje, jest fakt, że nie mogą tu znaleźć do takiej pracy partnerów. Służalców - to owszem, tego jest na kopy. Takie "elity" wychowano w peerelu i nie potrafią one funkcjonować inaczej, niż służąc jakiemuś panu, jakiejś metropolii. Oczywiście, taką usłużną bandą można się posługiwać, ale trudno ją szanować; dlatego najsympatyczniejsi nawet germanie po dłuższych kontaktach z nami zaczynają odkrywać w sobie conradowskiego Kurtza. Wiedzą, że nie wypada tego ujawniać. Ale czasami się im wyrwie, jak pani Pieper. Dla uproszczenia transmisji postanowiono, że w polskim MSZ ulokowany zostanie od sierpnia bezpośrednio przy ministrze specjalny przedstawiciel rządu niemieckiego. W kręgach polskiego kołtuństwa od razu wzbudziło to nieżyczliwe komentarze, ale nie ma się czego obawiać - ów poseł nadzwyczajny i pełnomocny, o ile mi wiadomo, nie będzie się nazywać Buchholtz ani nawet Goltz. Przynajmniej na razie. Rafał A. Ziemkiewicz PS. Już o tym wspominałem, ale przy tym temacie warto raz jeszcze - gdy abp Michalik w homilii na Boże Ciało wezwał wiernych, żeby wybrali prezydentem polityka, który będzie podejmował decyzje w Warszawie, a nie wykonywał polecenia obcych stolic, salonowe media zaniosły się oburzeniem, że agituje za Kaczyńskim. Nawet na Czerskiej nie powstało nikomu w głowie, że mówiąc o samodzielnym prezydencie mógł hierarcha mieć na myśli Komorowskiego.