Konwencja PiS. Nastrój entuzjastyczno-bojowy. Wystąpienie prezesa przerywane brawami przechodzącymi w owacje, gwizdami i śmiechami. Na koniec z sufitu leci konfetti i wszyscy radośnie chwytają się za ręce. Obok Jarosława Kaczyńskiego stoi, ubrana na czarno, Magdalena Merta. Wdowa po wiceministrze kultury, która wielokrotnie, w chwytający za serce sposób, opowiadała o swych uczuciach po śmierci męża. Obsypana konfetti robi właśnie pierwszy krok w politykę, następnym jest start do Sejmu. Merta będzie kandydowała z list PiS z trzeciego miejsca - tuż za Błaszczakiem i Dornem z okręgu podwarszawskiego. Tych wyborczych, politycznych objawień około-smoleńskich jest mnóstwo. Oprócz Magdaleny Merty do parlamentu startować będą bliscy Janusza Kurtyki, Przemysława Gosiewskiego, Aleksandry Natalli-Świat, Stefana Melaka, Jerzego Szmajdzińskiego, Jolanty Szymanek Deresz, Grzegorza Dolniaka.... Wspierani przez różne partie (choć najczęściej przez PiS), z różnymi hasłami i różnymi pomysłami na swą polityczną aktywność, próbują czegoś, co wydaje mi się nieporozumieniem i prostą drogą ku frustracji i zawodom. Już pierwszy sprawdzian i wyborczy wynik mogą być dla "smoleńskich rodzin" srogim rozczarowaniem. Wchodząc w kampanię, zapewne żywią one w sobie przekonanie, że nazwiska ich najbliższych są doskonałą przepustką do parlamentu, że budzą tak wiele pozytywnych wspomnień, skojarzeń, współczucia, że zapewnią miejsce przy Wiejskiej. I tu pierwsza wątpliwość, bo boję się, że te nadzieje mogą okazać się płonne, a fakt bycia wdową czy wdowcem nie zawsze będzie pewną przepustką do parlamentu. Jednak nawet jeśli nie mam racji, jeśli całej tej kilku- czy kilkunastoosobowej grupie uda się zdobyć mandaty, to wraz z przekroczeniem sejmowego czy senackiego progu czeka ich mnóstwo mało sympatycznych zdziwień. Nie mając żadnego politycznego doświadczenia, większość z nich wyląduje w odległych ławach i nie będzie miała najmniejszego wpływu na otaczającą ich rzeczywistość. Szybko zorientują się, że pomysł na "kontynuowanie dzieła bliskich", z jakim zapewne chcą dotrzeć na Wiejską, w starciu z partyjnymi machinami i parlamentarną rutyną okazuje się co najmniej trudno wykonalny. Zapewne ich kariera polityczna będzie jednokadencyjna i za cztery lata powiedzą, że "nie było warto". Na domiar złego boję się, że to, co dla nich będzie mniej czy bardziej przyjemną przygodą, stanie się dla wielu okazją do złośliwych komentarzy o nadmiernym ciągu ku władzy, o wykorzystywaniu tragedii do celów politycznych i o mieszaniu współczucia z walką o głosy. Da się oczywiście z nimi żyć, ale pytanie, czy imperatyw wejścia do parlamentu jest tak silny, że warto się na to wszystko narażać.