Dzisiejsze uroczystości bardziej mówią o obecnych czasach niż o tamtych. I tak na nie powinniśmy patrzeć. To jest polityka. Lustrowanie przez IPN 99-letniego gen. Ścibora- Rylskiego to przecież zemsta, że zbeształ gwiżdżących na Powązkach. Okazał się "nie naszym" powstańcem - więc w niego uderzono. Mamy spory o apele poległych, dzielenie powstańców, marsz ONR-u, który bruka pamięć tych, którzy ginęli... Jedni chcą się pod pamięć Powstania podłączyć, inni przy tym ogrzać, jeszcze inni tą pamięcią administrować. No dobrze, skoro nie interesują mnie oficjalne uroczystości, to co interesuje? Odpowiedź mam na to prostą. Ważna jest pamięć tej tragedii i ważne są wnioski, które powinniśmy wyciągnąć. Pamięć jest oczywista. W Powstaniu zginęło 150-200 tys. Warszawiaków - to była największa jednorazowa rzeź II wojny światowej. Trzy Wołynie. Warszawską Wolę mordowano kamienica po kamienicy, ludzie stali w kolejkach do rozstrzelania i spalenia, pocieszając się, że zawsze to lepsze niż być rozerwanym przez granaty... Opisy mordów są wstrząsające. Ważne więc jest, że pamięć o cywilnych ofiarach Powstania przebija się do świadomości społecznej. Bo do tej pory Powstanie pokazywane było przez opowieści o młodych żołnierzach, o ślicznych sanitariuszkach i piosenkach, że na "Tygrysy" mają "Visy". Jako inna wersja filmu "Czterej pancerni i pies". O cierpieniach ludności cywilnej zaczęli też mówić sami powstańcy. To dobrze, bo do tej pory byli skupieni na sobie. Prezes Okręgu Warszawa Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Stanisław Krakowski podczas uroczystości sobotnich powiedział: "I z tego miejsca pozwolicie państwo, za panem gen. Ścibor-Rylskim, przeprosimy razem jeszcze raz mieszkańców Warszawy za tę gehennę, którą przeżyli w okresie wypędzania z Warszawy po upadku powstania". Cóż... To jest tylko połowa przeprosin - gehenna wypędzonych to przecież nic w porównaniu z gehenną mordowanych, gwałconych, palonych. Ich nie trzeba przepraszać? Przed nimi nie trzeba chylić głów? Ja rozumiem, że ostatni żyjący powstańcy w roku 1944 mieli 20 lat, więc nie oni decydowali o godzinie "W", oni tylko wypełniali rozkazy. Ale jakaś refleksja nad sensem wybuchu Powstania, nad jego szansami, powinna nastąpić. Generał Anders, ten który wyprowadził tysiące Polaków z Rosji, ocalił ich od niechybnej śmierci, domagał się dla dowódców Powstania sądu polowego. "Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy się, kto ponosi za to odpowiedzialność?" - to jego słowa. Dziś apologeci Powstania wymyślają najrozmaitsze uzasadnienia, że decyzja o jego wybuchu była mądra, przemyślana, i że wyjścia nie było. Bo i tak Niemcy by Warszawę zniszczyli, bo Rosjanie zdradzili, bo trzeba było pokazać naszą determinację i patriotyzm, bo ta ofiara zaowocowała w przyszłości... No przecież, to są dziecinne uzasadnienia. Słysząc je, zastanawiam się, czy równie dziecinnie i nieodpowiedzialnie polscy przywódcy myśleli wówczas, gdy wydawali rozkaz o wybuchu Powstania? Wszystko wskazuje na to - że tak. Więc może tu tkwi problem? Może polskim nieszczęściem tamtych dni była miałkość przywódców? Oni, poprzez swoje ograniczenia intelektualne i charakterologiczne doprowadzili do tego nieszczęścia. I przegrali wszystko. Sprowadzili na setki tysięcy ludzi pożogę i śmierć. Warto pamiętać, że powstanie planowane było również w Krakowie. Ale dowiedział się o tym kardynał Sapieha, wezwał dowódców AK do siebie i stanowczo im tego zabronił. Więc jak teraz powinniśmy traktować mieszkańców Krakowa? Jako tchórzy? Czy jako ludzi roztropnych? A może mieli szczęście, że był Sapieha... Ale kto w tym czasie dorównywał mu autorytetem i intelektem? Mościcki, Śmigły-Rydz, rządzący przed wojną obóz sanacji - skompromitowali się klęską wrześniową i ucieczką za granicę. Stanisław Mikołajczyk... Nie spotkałem żadnego opracowania, które mówiłoby o jego talentach politycznych. A jeśli już - to o ich braku. Tadeusz Bór-Komorowski i Antoni Chruściel-Monter? Przecież ręce opadają... Działali pod wpływem emocji, od błędu do błędu. Jakżeż nieudolnie... Chciałbym być dobrze zrozumiany - jestem jak najdalszy od propagandowych figur z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia. Uważam jednak, że dziś powinniśmy zacząć rozmawiać o Powstaniu i tamtych czasach na zimno, bez politycznych intencji. A jakkolwiek patrzeć, o ile w latach 1914-1920 mieliśmy na czele liderów wybitnych, o tyle w czasach II wojny światowej - postaci pośledniej jakości. Nawet nie wypada porównywać. A ile może wybitny przywódca pokazuje przykład gen. de Gaulle’a - wkład Polski w pokonanie Niemiec był o wiele większy, ale to Francja zasiadła jako czwarty koalicjant, a polskim żołnierzom odmówiono prawa defilowania w paradzie zwycięstwa w Londynie. Te tropy: na ile osobowość przywódcy, jego horyzonty, autorytet, ważą na losach państwa i narodu? dlaczego w jednych czasach mamy przywódców wybitnych, a w innych miernoty? - wydają mi się szczególnie ważne i ciekawe.