Przez osiem długich lat hasło "demokracji nieliberalnej" nie schodziło z ust polityków obozu antyPiSowskiego. Oraz ze szpalt, zajawek programów publicystycznych oraz stron głównych sprzyjających antyPiSowi mediów. Niezliczeni komentatorzy, eksperci, aktywiści, filmowcy czy pisarze co dnia snuli opowieść o tym, jak to na naszych oczach Kaczyński i spółka mordują dobrą i sympatyczną demokrację - czyli tę liberalną - wprowadzając na jej miejsce brzydką krewną. Podejrzaną i cuchnącą demokrację nieliberalną. Potworka, który jest demokracją niepełną, udawaną, pozorną i stanowi ogniwo pośrednie na drodze schodzenia Polski w rejony autorytaryzmu. Tak właśnie pisali. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. AntyPiSowcy mieli do tego wszystkiego przygotowaną opowieść - by tak rzec - historiozoficzną. Taką gawędę z oddechem i pełną sugestywnych historycznych odniesień. Argument rozpisany był na tysiąc książek, tekstów i wypowiedzi, ale można go podsumować tak: gdy Zachód decydował się ostatecznie podążyć drogą postępu i związać swą przyszłość z demokracją, to natrafił na problem. Co zrobić, gdy ludziom odbije? Jeśli oddadzą władze w ręce szalonego demagoga, który ich omami? Albo jeśli jakiś demokrata zdecyduje się zejść z demokratycznej ścieżki i wykorzystując siłę, którą daje mu władza, postanowi swą dominację niecnie utrwalić? Co wtedy? Przecież historia zna takie przypadki. Bardzo wiele takich przypadków. Wtedy - powiadali liberałowie - miała nas ochronić demokracja liberalna. To znaczy cały system wmontowanych w system bezpieczników: niezależne od rządu sądy czy media. Ale także wywodzący się z innej niż rząd opcji prezydent. Czy nawet same konstytucyjne reguły praworządności. Na przykład zasada, że rządzi się ustawami, a nie dekretami czy uchwałami. Wszystko to razem miało sprawić, że potencjalny autokrata nie osunie się w tyranię. A system demokratyczny będzie zachowany. Tak właśnie pisali. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. Złośliwi powiadali, że politycznemu i medialnemu antyPiSowi nie chodzi wcale o żadne zasady. A ich troska o krzepę polskiej demokracji nie wynika bynajmniej z tego, że nie mogą znieść, gdy niszczone są konstytucyjne bezpieczniki demokracji. Albo gdy parlamentarna większość nie chce znać żadnych reguł ni hamulców. Ci złośliwcy mówili, że antyPiSowcy robią sobie z tych wszystkich pięknych haseł poręczną maczugę na politycznego przeciwnika. Że to rodzaj szantażu i paniki moralnej, która ma sprawdzić w stan rozedrgania część wyborców. A w dogodnym momencie doprowadzić do powrotu antyPiSu do władzy. Ale antyPiSowcy na taki zarzut się obrażali. Odpowiadali, że to podłość. Bo przecież im nie chodzi o żadną władzą. Tylko o zasadę. Demokracja jest wszak dla nich droższa i cenniejsza niż jacyś tam Tusk albo Kaczyński. Tak właśnie pisali. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. A potem były wybory 15 października. I w tych wyborach obóz antyPiS zdobył większość parlamentarną. Nie żadną tam miażdżącą ani konstytucyjną. Ot, zwykłą, bezpieczną większość. Ale my nagle znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. W świecie, w którym ci sami ludzie - politycy, komentatorzy, eksperci i aktywiści - mówią i czynią dokładnie odwrotnie niż wcześniej mówili i robili. Także hasło "demokracji nieliberalnej" zniknęło z gdzieś z ich politycznego słownika. I nagle taki na przykład demokratycznie wybrany Prezydent RP nie jest dla nich żadnym "konstytucyjnym bezpiecznikiem demokracji". Też pomysł! Prezydent jest przecież "zakałą", "przeszkodą", "kompromituje urząd", "niepotrzebnie prowokuje", "zaognia". Tak piszą. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. Nagle też ministrowie zmieniający prawo uchwałami (choć trzeba do tego ustawy) albo sięgający po na kilometr pachnące przekrętem siłowe przejęcia mediów publicznych "na likwidatora" przechodzą. Nagle to nie jest żaden problem. Przeciwnie. To triumf demokracji. Prawdziwej. Już nawet nie "liberalnej". Tylko takiej, w której zwycięzca bierze wszystko. I nie potrzebuje żadnych bezpieczników ani ograniczeń swej wszechwładzy. Tak piszą. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. Nie chcę być źle zrozumiany. Tu już dawno nie chodzi o hipokryzję. Zarzut jest dużo poważniejszy. Polega on na tym, że po wyborach 2023 roku Polska faktycznie odeszła od demokracji liberalnej. Tej samej, która miała nas chronić przed autorytarnym dryfem. A odejścia tego dokonali sami liberałowie. I nie wygląda na to, byśmy prędko mieli z tej ścieżki zawrócić. O tym milczą. Nie bujam. Można sobie sprawdzić. ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!