Część tegorocznych wakacji spędzałem w Londynie. Mimo że był to niemal szczyt sezonu wakacyjnego i letnich upałów, Wielką Brytanię pochłonęła debatą dotykającą najbardziej wrażliwych i trudnych etycznie, społecznie i filozoficznie tematów - sporu o coś, co tam zwie się "assisted suicide", a w polskich mediach nazywa się "wspomaganym samobójstwem". Obserwowałem tę debatę na tyle, na ile mogłem, ze smętnym poczuciem, że kudy nam do tego poziomu dyskusji, w której - w miarę zdrowego rozsądku - nie tylko szanuje się opinię drugiej strony, ale i samemu sięga się po argumenty stonowane, akceptowalne, a przynajmniej zrozumiałe dla oponentów, i nie popada się w histeryczną przesadę i ekstatyczne uniesienia. W Polsce, niestety, większość dyskusji światopoglądowo-prawnych staje się szybko karykaturą. Z jednej strony mamy w nich rozkrzyczane posłanki (bo to one wzięły na siebie ciężar stania na barykadzie i odpierania straszliwych, liberalnych hord), które sprowadzają wszystko do mitycznych zaklęć o śmiercionośnym gender, wizji rozpadu jednostki, rodziny (która to rodzina, jako podstawowa komórka społeczna, jest gwarantem zdrowia moralnego i psychicznego narodu), a w konsekwencji - nieuniknionej acz ogólnej katastrofy ludzkości. Z drugiej strony na trybunę wchodzą oszalali antyklerykałowie, którzy za cel biorą sobie unurzanie w błocie (w najlepszym razie wytarzanie w smole i pierzu, co by wszyscy pośmiać się mogli) zasad, aksjomatów, wiary czy tradycyjnej moralności, sławiący życie bez trosk i zobowiązań, i żądający, by wszyscy, tu i teraz, zaakceptowali ich jak najdalej idące postulaty. Takie dyskusje, prowadzone w tonach niemal wyłącznie emocjonalnych, rozwrzeszczanych, huczących z oburzenia albo pokpiwających, dają obu szańcom słodkie przekonanie, że zrobiły, co do nich należało, pokłóciły się efektownie, trochę podpromowały, obroniły to, co święte, albo świętokradczo "złamały tabu" i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku mogą teraz odpocząć. Miast prowadzić do zbliżenia stanowisk, a przynajmniej oswojenia ze zdaniem innych, doskonale utwierdzają obie strony w przekonaniu, że "moja racja jest mojsza, a nawet najmojsza" i nie ma sensu wsłuchiwać się w zdanie innych. Szarże, podobne do tej, jaką przypuścił profesor zacnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przy okazji działacz stronnictwa Palikota, to najlepsza droga do zduszenia w zarodku jakichkolwiek prób zliberalizowania, jak powiedzą jedni, czy też "zalegalizowania tendencji rozkładowych", jak napiszą inni, polskiego prawa. Jeśli to miała być intelektualna prowokacja - to wyszła wyjątkowo koszmarnie, jeśli pan profesor pisał serio - to jeszcze gorzej. Pewne jest natomiast jedno - każda kolejna próba rozpoczęcia jakiejkolwiek debaty światopoglądowej szybko natknie się na kontrę w stylu: "z ludźmi, którzy chcą legalizacji kazirodztwa, nie mamy o czym rozmawiać", co będzie zapewne całkiem skuteczną metodą na dolepienie wszelkim pomysłom liberalizacyjnym paskudnej łatki. Konrad Piasecki