Prawda historyczna jest taka, że przed Polską stały w tym fatalnym momencie dziejowym tylko dwie realne możliwości. Pierwsza - wspomniane wyżej sprzymierzenie się z Hitlerem, nieuchronnie sprowadzające nas do roli satelity III Rzeszy. Druga - zagłada. Pierwszej możliwości żaden ze sterników państwa w ogóle nie brał pod uwagę. Drugiej żaden z nich nie dostrzegał i nie rozumiał. Z trzech i pół członków rządzącego wtedy Polską triumwiratu najmniej odpowiada za to Ignacy Mościcki. Był prezydentem malowanym i jedyne, czym się wykazał, to upór w trzymaniu się stołka - choć polityczny testament Piłsudskiego, który w innych wypadkach dla rozpadającej się sanacji miał moc Słowa Objawionego, jednoznacznie nakazywał mu ustąpić prezydenturę Waleremu Sławkowi. Ale ten "najwierniejszy z wiernych" niestety okazał się fujarą (Marszałek miał w ogóle fatalną rękę w doborze współpracowników) i nie potrafił wymusić abdykacji nawet na takim mięczaku. Rydz-Śmigły był podobno człowiekiem sympatycznym i prawym, ale pozbawionym zdolności, szerszych horyzontów myślowych i wyobraźni. Po przegranej wojnie obronnej tłumaczył się, że zastał armię w kompletnej rozsypce, że nie było żadnej możliwości jej dozbrojenia, brakowało pieniędzy nawet żeby zakupić po kilka pepanców na pułk, a pożyczać nie było skąd. Przyznał też, że "nie doceniał możliwości czołgów i lotnictwa", co samo w sobie wystawia mu świadectwo. Brak pieniędzy mógł być jakimś usprawiedliwieniem - tu wspomnieć wypada o owym "pół" triumwira, czyli o Eugeniuszu Kwiatkowskim. Z własnego wyboru ograniczający się tylko do spraw gospodarczych i mający w nich dużą swobodę, zażywający dziś legendy budowniczego Gdyni i COP, mniej zapamiętany został jako skrajnie ortodoksyjny minister finansów, przestrzegający zasady bezwzględnego zbilansowania budżetu rocznego. Oczywiście, stabilny budżet państwa to dobra rzecz, ale co po nim, kiedy państwo diabli wezmą? W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa należało odpuścić rygory i zbroić się, jak się tylko dało. A Kwiatkowski, nie pchając się do innych spraw, z maniackim uporem odmawiał - ani grosza deficytu, mowy nie ma o psuciu złotego! Świadomość, jak słaba była zawsze nasza armia i jak bardzo nic się na to nie dało poradzić, zyskał jednak Rydz dopiero po klęsce. Do końca sierpnia udawał, że jesteśmy mocarstwem. Dostawał raporty, rysujące potęgę przeciwnika - polski wywiad rozpoznał bardzo dobrze siły Hitlera, przy czym 70 proc. z nich dokładnie zlokalizował. Rydz wiedział, gdzie bazuje ile czołgów, ile sztukasów, jakie są ich parametry, ale nie rozumiał, co z tego wynika, co oznaczać będzie uderzenie takich sił w tych konkretnych punktach. Ani nie wtajemniczył dowódców armii w plan kampanii, na wypadek, gdyby zerwała się łączność, ani nie zapewnił systemu łączności, żeby móc osobiście dowodzić wszystkim. Nie ogłosił w porę mobilizacji. Rozciągnął wojsko na całej 2.800-kilometrowej linii granic, bez odwodu strategicznego, nie rozdał nawet jednostkom najnowocześniej broni z magazynów "mob"; armia włoska w Afryce niszczyła jeszcze trzy lata potem angielskie czołgi polskimi kb.Ur wprost z tych magazynów - 800 takich odpalili jej po przyjaźni niemieccy zdobywcy, a przecież na pewno nie oddali wszystkiego - Rumuni zaś do końca wojny jako podstawowych myśliwców używali polskich P-24, dostarczanych im jeszcze w lipcu i sierpniu 1939. Polscy lotnicy tych najlepszych polskich samolotów nie dostali, latali i ginęli na przestarzałych P-11 i muzealnych P-7. Ba, Rydz nie zadbał nawet o ewakuowanie albo zniszczenie archiwów w Forcie Legionów, przez co Niemcy (a potem Sowieci) dostali do ręki pełne dossier polskiego wywiadu, wszystkich jego operacji i siatek. A na koniec w odpowiedzi na oczywistą agresję sowiecką wydał kuriozalny rozkaz "z sowietami nie walczymy". Słowem, skończony idiota. No i Beck. Ten idiotą z całą pewnością nie był. Był tylko - drobiazg na tym stanowisku - człowiekiem kompletnie pozbawionym poczucia rzeczywistości. Życzliwy mu podwładny ocenił po latach, że "chciał robić politykę zbyt wielką narzędziem zbyt słabym" - to bardzo uprzejmie sformułowana, ale miażdżąca recenzja. Udawał szefa dyplomacji potężnego mocarstwa i co najgorsze, sam wierzył, że nim jest. Dopuszczał grę i z Hitlerem, i ze Stalinem, ale wyłącznie "na równych warunkach". Już po klęsce, w Rumunii, z furią udowadniał osłupiałemu Wańkowiczowi (bezcenne są jego wywiady w "Strzępach epopei") że wszystko, co zrobił, jest sukcesem, że właściwie wojnę wygrał, bo skoro wciągnął od niej po naszej stronie Anglię i Francję, to będziemy przy stole rokowań po stronie zwycięzców i wszystko odbierzemy. Jak to było - wiemy. A jak by było, gdyby Sowieci, jak to nader przenikliwie założył Beck, wojnę przespali i nie wzięli w niej żadnego udziału? Też wiemy, archiwa są już od dawna otwarte. Anglia z Francją gotowe były "odbudować polską państwowość" bez Pomorza, Śląska i Wielkopolski (w końcu jakaś cena za pokój musi być zapłacona). A gdyby towarzysz Stalin zadeklarował choćby symboliczną pomoc w pokonaniu Hitlera - to w granicach mniej więcej Księstwa Warszawskiego. Anglicy i Francuzi nas zdradzili, wiadomo. To prawda. Udzielając gwarancji, wiedzieli doskonale, że ich nie dotrzymają. Ale to powinno być oczywiste dla każdego. Anglia dopiero pod koniec kwietnia 1939 wprowadziła powszechną służbę wojskową, nie miała czołgów, nic właściwie, poza marynarką i lotnictwem. Francja, wiadomo, okopała się na linii Maginota i nie zamierzała walczyć. Piłsudski proponował wojnę prewencyjną po dojściu Hitlera do władzy w 1933 - Francuzi odmówili. Gdy powtórzyliśmy te propozycję po zajęciu przez Hitlera Nadrenii, to już nam w ogóle nie odpowiedzieli, po prostu oleli sojusznicze "mocarstwo" z góry. W 1938, gdy teoretycznie rozważano wystąpienie w obronie Czechosłowacji, Rydz notuje w dzienniku: "Francja chętnie popchnęłaby nas do wojny, ale jest oczywiste, że sama żadnego udziału w niej nie weźmie". Wtedy to było oczywiste, wtedy Rydz wiedział! A rok później zapomniał. Tak, sojusznicy nas zdradzili, sojusznicy nas cynicznie napuszczali na Hitlera, żeby skierował pierwsze uderzenie na nas. Prawda. Tylko - po drugie - nasi powinni tę grę przejrzeć, było to dziecinnie proste. A po pierwsze i najważniejsze: wszystko zdecydowało się ZANIM Anglia i Francja wystąpiły ze swymi wiarołomnymi gwarancjami. Los Polski przesądził Beck już w styczniu 1939 roku, oznajmiając Ribbentropowi, że jeśli dojdzie do konfliktu niemiecko-francuskiego, Polska "wypełni swe sojusznicze zobowiązania". Żadnych krętactw, żadnej gry - być może, zależy, pogadajmy... Beck wie, że sojusz z Francją działa w jedną stronę, ale nie waha się postraszyć Hitlera: ręce precz od Francji, bo wtedy z nami sprawa! Czy to była tylko harcerzykowata głupota z honorem w tle? Chyba nie. Beck brał pod uwagę dwie możliwości: a) Hitler się przestraszy perspektywy wojny z polskim mocarstwem b) jak się nie przestraszy i jednak uderzy na Francję, to mu skopiemy tyłek, że popamięta (że w takiej sytuacji uderzy najpierw na Polskę, najwidoczniej Beck nie pomyślał). Polski nie zgubiła zdrada sojuszników. Polskę zgubiło własne nadęcie. Naród latami karmiony mocarstwową propagandą naprawdę wierzył, że "nikt nam nie weźmie nic", że Hitler to tchórzliwy pajac, niemieckie czołgi są zrobione z dykty, a Wojsko Polskie nie ma sobie równych. A twórcy tej propagandy bali się jej przeciwstawić. Zrobili to, co męża stanu dyskwalifikuje - zamiast prowadzić naród, pozwalali mu się pędzić. Ustępowali przed nastrojami, które sami rozbuchali. Nie oni ostatni zresztą; przecież i katastrofalną w skutkach decyzję o wywołaniu powstania tłumaczono potem: "powstanie musiało wybuchnąć, bo żołnierze chcieli walczyć". Polska, wracam do poziomu ogólnego, miała dwóch sąsiadów, Niemcy i... nie, nie, u cholery, jaką znowu Rosję! Rosji przecież wtedy na mapie nie było! Była pod okupacją bolszewików, którzy się bynajmniej za Rosjan nie uważali ani nie dbali o rosyjskie interesy za grosz. W stworzonym przez nich państwie starannie unikano nazwy Rosja i rosyjskiej symboliki. To państwo było czymś zupełnie nowym w geopolityce, czymś potwornym - zarzewiem, zapleczem i pancerną pięścią światowej rewolucji. Jego racją istnienia i celem była ekspansja i eksterminacja - zaniesienie komunizmu na bagnetach aż po najdalsze zakątki globu. A jedyna droga do tego "wyzwolenia" wiodła po trupie "pańskiej Polski". Polacy wiedzieli o ZSSR wszystko, co trzeba było wiedzieć. Hitler jeszcze nie pomyślał o pierwszym obozie koncentracyjnym, kiedy w Sowietach wymordowano już dziesiątki, setki tysięcy Polaków z terenów na wschód od granicy z marca 1921. Stalin zrobił wielki eksperyment: polskie regiony autonomiczne. I po paru latach intensywnego wychowywania ich mieszkańców ocenił rezultat: z Polakami nic się nie da zrobić, komunizm im pasuje "jak krowie siodło", trzeba ich wszystkich wywieźć i wystrzelać. I "regiony autonomiczne" zlikwidowano, po stalinowsku - w pełni i skutecznie. Za samo nieopatrzne przypomnienie, że tu się jeszcze niedawno mówiło po polsku, że miasta nazywały się "Dzierżyńsk" i "Marchlewsk" - pięć lat łagru! Strategiczne cele ZSSR wymagały całkowitej eksterminacji narodu polskiego, i każdy polski przywódca miał psi obowiązek pamiętać, że nie ma dla Polski większego zagrożenia, niż Sowiety. Nie mając żadnego innego wyboru, niż większe zło i mniejsze zło, trzeba wybierać mniejsze. Nie można wmawiać sobie, że da się trzymać wobec obu "równy dystans" - bo logiczną i oczywistą konsekwencją będzie bowiem ich zjednoczenie przeciwko sobie. Bardzo trafne i słuszne są uwagi, że gdybyśmy dali się zwasalizować Hitlerowi, bylibyśmy jego wasalami. Przykro być wasalem. Ale własnych wasali nikt nie zabija. Bardzo trafne i słuszne są spostrzeżenia, że Hitler swoich wasali nie traktował jak równorzędnych partnerów, nie szanował ich suwerenności, narzucał im władze i tak dalej. To fakt. Ale - pytam, bo może brak mi wiedzy, może czegoś nie doczytałem - gdzie leżą rumuńskie albo fińskie Palmiry? Gdzie zbudowano odpowiednik Auschwitz dla Węgrów i Bułgarów? I jak nazywała się przeprowadzona wobec elit tych krajów akcja "AB", akcja "uśmierzenia potencjalnego oporu", czyli eksterminacji warstw wykształconych, bogatych, krzewiących narodowego ducha? Lepiej było oddać guzik od munduru, czy zostać zupełnie gołym? Lepiej stracić "korytarz", niechby i całe Pomorze, czy utracić całe państwo, wydając przy tym naród na rzeź? Lepiej było, niechby i tak się potem potoczyło, tracić na froncie wschodnim doborowe dywizje, jak Węgrzy, czy oprócz całej armii stracić także 90 procent kupców, ziemian, nauczycieli, urzędników, inteligencji?! Utracić Gdańsk, którego i tak nie mieliśmy, czy Warszawę, Wilno, Lwów? Żeby nie dłużyć - lepiej zostać zgwałconym, czy i zgwałconym, i zamordowanym? Jest parę lekcji, jakie Polacy powinni wyciągnąć z historii. Podstawowa jest taka, że bezpodstawne poczucie siły, gdy się jest słabym, i pewności jutra, gdy się siedzi na beczce prochu, oraz niezdolność wyłonienia odpowiedzialnych elit państwowych - to dla narodu pewna zagłada. Obyśmy sobie nie zafundowali nigdy jej powtórnie. Rafał A. Ziemkiewicz