Legenda brzmi na pierwszy rzut oka nie najgorzej, ale tylko na pierwszy, bo wszystkie następne rzuty oka każą uznać ją jednak za raczej żałosną i kontrskuteczną. W tej legendzie o tandemie marzeń i politycznym dream-teamie jest tyle słabości, że wyliczanie ich, przypominać może nieco kopanie leżącego, ale, skoro sztabowcy Kaczyńskiego chcą zbudować na tej opowieści swą kampanię wyborczą, to aż trudno się powstrzymać, by co nieco im wytknąć... "W polskiej polityce jest dwóch realnych graczy" - to pierwsza teza legendy. Trochę naciągana, mocno uproszczona, ale gdyby nawet uznać ją za bezdyskusyjną, to sytuacja, w której ci realni gracze są skazani na koabitację, rodziłaby znacznie więcej niebezpieczeństw niż nadziei. Dla dwóch realnych graczy wyjściem optymalnym jest rywalizowanie i toczenie politycznych potyczek, a nie konieczność zawierania kompromisów. "Kaczyński i Tusk powinni zajmować dwie najważniejsze funkcje w państwie" - to już było... No, prawie było... Skoro przez ostatnie trzy i pół roku para Lech Kaczyński-Tusk darła ze sobą koty i nie zgadzała się w żadnej z fundamentalnych spraw, dlaczego teraz para, w której Lecha zamieniłby polityk o niemal tożsamych poglądach, czyli Jarosław, miałaby mieć kojący wpływ na atmosferę porozumienia i współpracy? Gdybyśmy nawet uznali, że katastrofa smoleńska zmieniła klimat i ludzi, to ich poglądy i wizje pozostały takie same. PiS nadal stawia na politykę socjalną i solidarną. Platforma pozostaje hybrydą poglądów liberalno-niewiadomojakich, ale do socjalności i solidaryzmu, z wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych (jak ostatnio powódź), jednak jej dość daleko. "Tusk jako premier, z Kaczyńskim - jako prezydentem, dobrze pracowałby dla Polski" - oho..., od takiego stwierdzenia tylko krok do powiedzenia "ten Tusk jest jednak całkiem dobrym szefem rządu", a to pachnie już herezją i każe snuć niebezpieczne rozważania dotyczące przyszłości. Bo jeśli Tusk się sprawdza, to po cóż go zmieniać? Jakimi argumentami i jaką bronią pokonać go w przyszłorocznej kampanii parlamentarnej? Jeszcze pół biedy w sytuacji jak prezes PiS przegra, ale jeśli wygra....? To okaże się, że lider Platformy nie ma żadnego godnego siebie rywala w walce o premierowską reelekcję. Powódź i niespodziewane ruchy Bronisława Komorowskiego wybiły trochę sztabowców PiS z uderzenia. Gdy wydawało się, że już nic w tej kampanii nie odwróci uwagi od Jarosława Kaczyńskiego, gdy każdy gest, każde słowo prezesa nadawały ton i przykuwały zainteresowanie mediów, nagle na Polskę zwaliły się deszcze. W obliczu powodzi marszałek ruszył na wały i choć trudno uznać, by było to ruszenie szczególnie udane (że tak eufemistycznie podsumuje wszystkie opowieści o wodzie, która spływa i wyborach, których nie zakłóci stan klęski żywiołowej) to jednak to on przejął pałeczkę bycia rozgrywającym w kampanii. Do powodzi dołożył jeszcze Radę Bezpieczeństwa Narodowego i jej permanentne posiedzenia, wrzucił w polityczne młyny temat "Belka na szefa NBP", przyprawił pierwszą reklamówką i chwycił wiatr w żagle. Odbieranie mu tego wiatru przy pomocy haseł o tandemie Tusk-Kaczyński nie wróży wielkich szans powodzenia, zwłaszcza jeśli ktoś jeszcze pamięta, albo przypomni sobie wielką kampanię, którą zwycięski wówczas w wyborach parlamentarnych PiS, prowadził przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. Prawo i Sprawiedliwość wieszczyło wówczas, że tylko zgodna współpraca między Krakowskim Przedmieściem i Wiejską, między Pałacem i Sejmem gwarantuje prowadzenie spójnej, reformatorskiej polityki. Dwa lata budowy IV RP nikomu oczywiście podobać się nie muszą, ale - co by o nich nie powiedzieć - zafundowały nam wszystkim solidną dawkę zmian. Myślę więc sobie, że dziś tak naprawdę wybór prezydenta, to nie wybór między tym, czy rządzić mają najsilniejsi liderzy, albo ich pomocnicy, tylko między pełnią władzy dla Platformy, a podziałem tej władzy między PO i PiS. To pierwsze zagwarantuje nam albo zapowiadane od lat reformy - albo możność rozliczenia tych, którzy zapowiadają, że dopiero mając prezydenta pokażą co potrafią. To drugie - prezydencką kontrolę dla działań sypiącej się dziś trochę koalicji i - być może - w przyszłości dla rodzącego się powoli powyborczego układu PO-SLD. I to, a nie historyjki o tandemach, są dziś prawdziwą podstawą i prawdziwą perspektywą wyboru między Kaczyńskim i Komorowskim. Konrad Piasecki