Ale dla pozostałych jest inaczej. Ich znacznie bardziej oburza to, co Kurski robi z telewizją, niż to, co robi z Kościołem. Dla katolików łagiewnicki ślub może być gorszący, dla niekatolików jest śmieszny lub żałosny. Sojusz ołtarza z tronem, czyli polskiego Kościoła z PiS-em, objawił się w Łagiewnikach jako farsa. Ale bodaj obie strony tego chciały, więc mają - za swoje. Szczególnie wymowne jest, że to żałosne i żenujące wydarzenie miało miejsce akurat w kościele łagiewnickim. Jeszcze całkiem niedawno sugerowano, że w polskim katolicyzmie istnieje inny nurt niż rydzykowy, czyli toruński i określano go właśnie mianem łagiewnickiego. Po śmierci Tischnera, Życińskiego i Pieronka oraz objęciu zwierzchnictwa nad krakowskim arcybiskupstwem przez Jędraszewskiego, miraż Kościoła łagiewnickiego, jako rzekomo przeciwstawnego toruńskiemu, prysł. Ślub Kurskiego dopełnił jego kompromitacji. Ale mimo wszystko ta ślubna farsa jest nieporównanie mniej bulwersująca niż ujawniane ostatnio w filmowych i prasowych dokumentach ohydne czyny, jakich dopuszczali się i dopuszczają katoliccy duchowni pod osłoną hierarchów i kościelnych instytucji. Łamańce teologiczno-kanoniczne, jakich dokonali kurialiści, aby umożliwić zawarcie sakramentalnego związku małżeńskiego rozwodnikowi i ojcu trojga dzieci, to pośmiewisko, gdy kościelne procedury, a raczej procedery ukrywania i tuszowania seksualnych i pedofilskich ekscesów, to poruszający dramat. Z Kurskiego i celebransów jego ślubu można zadrwić, nad ofiarami pedofilów i gwałcicieli w sutannach trzeba zapłakać. Niechże więc gorszy się kto chce, a drwi i szydzi kto ma ochotę, łagiewnicką farsę mogą z powagą traktować tylko ci, których obchodzi reputacja Kościoła i dla których jest ona ważna. Niech więc pomyślą, jak ją ratować i zapobiegać dalszemu upadkowi. Ale niech też mają na uwadze, że kościelny ślub Kurskiego to nie jest najbardziej gorszący czyn dokonany w polskim Kościele, ani przez pana młodego.