Sytuacja jest szczególnie groźna jeśli - jak na Węgrzech właśnie czy w Polsce - już wcześniej występowały dążenia do łamania prawa, a groza epidemii i niekwestionowana konieczność stawienia jej czoła mogą bezprawne poczynania ułatwić, usankcjonować i umocnić. Dlatego pojawiają się oskarżenia, że rygory "narodowej kwarantanny", w szczególności dotyczące praw i swobód obywatelskich, w tym tak podstawowych jak swoboda zgromadzeń i poruszania się, nie mają żadnych lub dostatecznych podstaw w obowiązującym polskim prawie (przynajmniej dopóki nie wprowadzono formalnie stanu nadzwyczajnego). Kwestionowany jest z tych powodów m.in. zakaz wstępu do lasu. Polska konstytucja zawiera też pewne regulacje ograniczające możliwość prowadzenia przez rząd dowolnej polityki budżetowej, limitując dopuszczalną wysokość zadłużenia państwa oraz zakazując finansowania tego długu przez Narodowy Bank Polski. Podobnie jak w przypadku systemu sądownictwa, także w zakresie systemu makroekonomicznego obóz władzy żadnymi konstytucyjnymi wymogami ani rygorami się nie przejmuje, a ekipa rządząca wypracowała perfidne metody obchodzenia prawa w cyniczny sposób. Także więc w poszukiwaniu środków potrzebnych do sfinansowania osławionej "tarczy antykryzysowej" dochodzi do kuglowania, mającego zakamuflować niedopuszczalne pożyczanie pieniędzy przez NBP, obsadzony nominatami PiS. Zaskakiwać może (a może nie?), że lewicowi politycy i publicyści nie tylko przeciw takiemu kuglarstwu nie protestują, ale urągają tym, którzy protestować się ośmielają. Wyzywani są oni od tępych doktrynerów i dogmatyków neoliberalnej wiary. Wygląda więc na to, że jeśli pisowska ekipa łamie, omija lub neguje prawo poprzez majstrowanie przy kodeksie wyborczym lub powoływaniu sędziów, a nawet tylko prawie wstępu do lasu, to jest powód do protestów, gdy zaś robi to wobec rygorów nałożonych konstytucyjnie na politykę fiskalną i monetarną, to można - zdaniem lewicy - takie poczynania usprawiedliwić. Pod warunkiem, że pozyskane tymi sposobami pieniądze zostaną przeznaczone na wsparcie pracowników, a nie pracodawców - bo takie są postulaty lewicy. Warto więc przypomnieć, że środki te mają służyć przetrwaniu czasu ograniczeń i barier, aby móc odbudować gospodarkę (aby było co odbudowywać), gdy on - oby jak najszybciej - minie. To będzie wymagać inwestycji (choćby w surowce czy półprodukty potrzebne do wznowienia produkcji), a te biorą się z oszczędności. Jeśli lewicowi politycy i publicyści nawołują do wspierania tych, którzy żadnych oszczędności nie mają (bo ponoć nie mają za co przeżyć), to warto im uświadomić, że nie tacy będą odbudowywać (bo z czego?) gospodarkę po kryzysie. A argumentacja, że potrzebują pieniędzy na przeżycie, też jest wątpliwa. Obecny kryzys nie polega na tym, że ludzie nie mają pieniędzy, lecz na braku produkcji - bo przedsiębiorstwa nie funkcjonują. Inaczej mówiąc: to nie jest problem słabego popytu, lecz słabnącej podaży. Pieniądze dane na bieżącą konsumpcję nie pobudzą gospodarki, gdy fabryki i przedsiębiorstwa są pozamykane, lecz co najwyżej nakręcą inflację (przy większej ilości pieniędzy na rynku nie pojawi się więcej produktów z niepracujących wytwórni). Jeśli krytykujemy rządząca ekipę za to, że w okresie koniunktury nieodpowiedzialnie szastała pieniędzmi na kupowanie społecznego poparcia, zamiast odkładać na gorsze czasy i "czarną godzinę", to w podobny sposób powinniśmy oceniać także tych obywateli, którzy beztrosko wydawali na konsumpcję pieniądze rozdawane im przez rządzącą ekipę, nie odkładając nic na wypadek kłopotów.