Jeśli pan Rzepliński, jak twierdzi, broni prawa, to powinien odrzucić wszystkich albo wszystkich dopuścić - natomiast uznać pięciu sędziów, ale orzekać pozwalać prawem kaduka tylko trzem, to zwykła samowolka i czysta polityka, nie żadne prawo. "Rzeplińska" część sędziów Trybunału oskarża prezydenta Dudę o złamanie Konstytucji, bo ich zdaniem powinien kierować się "domniemaniem konstytucyjności" i zaprzysiąc niezwłocznie sędziów z nominacji PO-PSL, jako że uznać nieprawność ich wyboru władnym był tylko Trybunał. Ci sami sędziowie mają jednak to samo "domniemanie konstytucyjności" głęboko w tyle, gdy orzekają we własnej sprawie, zastępując je, wedle własnego uznania, jakimś "domniemaniem złej woli", to znaczy a priori uznając "ustawę naprawczą" za przyjętą przez Sejm w niegodziwych intencjach. To są jaja, nie żadna tam obrona konstytucji. A najśmieszniejsze w tym wszystkim, że tak, jak PiS mógłby spokojnie osiągnąć imputowany mu cel, czyli paraliż Trybunału, bez całego tego "konwalidowania" i międzynarodowego cyrku, jakie ono za sobą pociągnęło - tak samo i Trybunał mógł w obecnym składzie spokojnie zastosować się do ustawy i podjąć tę samą decyzję nieco później, w pełnym składzie, przy dwóch zdaniach odrębnych. Widać z tego, że w gruncie rzeczy chodzi tu o to, kto postawi na swoim, kto przeciwnika upokorzy. Na tym froncie wojny polsko-polskiej, jak na każdym innym, istotna jest urażona godność. Przede wszystkim, w tym konkretnym wypadku, godność prawniczych elit powiązanych z układem rządzącym przez ostatnie ćwierć wieku. Nie będę Państwa zachęcał do brnięcia w rozważania, czy art. 195 Konstytucji deroguje artykuł 197, czy może odwrotnie - każda ze stron ma swoich profesorów, którzy przedstawią argumenty na "tak" i na "nie", a i tak wiadomo, że to tak jak ze Smoleńskiem i wszystkim innym - albo ktoś nienawidzi Kaczora, albo tych, którzy go od ćwierć wieku usiłują zniszczyć i coraz bardziej nie potrafią. Proponuję spojrzeć na to od strony czynnika ludzkiego. Jesteśmy profesorami prawa i to z tych najlepszych, z Krakowa, z Jagiellońskiego. Nasi ojcowie byli profesorami prawa, nasi synowie są profesorami prawa, nasze córki i synowe są wysokimi rangą sędziami i prokuratorami, a wnuczątka bawią się pluszakiem w kształcie paragrafu. Czyż nie jest oczywiste, że nad wszystkim, co dotyczy prawa, sprawowanie pieczy należy nam się jak przysłowiowemu psu buda albo jak peeselowi Ministerstwo Rolnictwa? A tu przychodzi jakiś PiS, partia w ogóle nie wiadomo skąd, która nigdy się nie pofatygowała nam oddać należnych hołdów, i kogo robi ministrem sprawiedliwości ponad naszymi głowami? Jakiegoś Z I O B R Ę? Noż k... [tu usunąłem spory fragment, bo wyszedł mi zbyt naturalistycznie - przyp. Mój. RAZ] - po naszych trupach!!! No i tu macie sedno całej "obrony demokracji" - a mówiąc ściśle, właśnie jej przeciwieństwa, zwanego uprzejmie "merytokracją", czyli nadrzędności fachowców nad "wolą ludu", bo lud w swych wyborach jest głupi i się nie zna. Owszem, rząd też ma po swojej stronie prawników, nawet też profesorów doktorów habilitowanych, których opiniami chwali na swej stronie Ministerstwo Sprawiedliwości, ale z UKSW-ordu czy Zielonej Góry, więc tacy się nie liczą. Oczywiście, emocje prawniczego establishmentu same w sobie nie doprowadziłyby jeszcze do tak totalnej awantury, gdyby nie ogólna sytuacja. Przecież takich establishmentów jest wiele, i każdy czuje się zagrożony i upokorzony decyzją wyborców z października. Ogólną sytuację najlepiej opisał - zdziwko, ale oddajmy cesarzowi co cesarskie - jeden z byłych przewodniczących TK, mgr Jerzy Stępień, w kręgach antypisowskich uznawany honoris causa za profesora, bo też gardzi Ziobrą, Kaczyńskim i innymi. Jerzy Stępień ujął to tak: "Myślałem, że to zamach stanu, ale to coś gorszego, to rewolucja. Oni chcą odsunąć nasza elitę i zastąpić ją własną". Mówiąc bardziej dosadnie: jakieś chamstwo wdziera się nam do pałacu! Istota sprawy w tym, że dotychczasowi mieszkańcy pałacu po ostatnich wyborach stracili wiarę w to, że mają dość siły, by ich powstrzymać. Z oczywistych względów odgrażają się jeszcze, że na wiosnę przyjdą miliony, że naród się przebudzi (to jak obecna opozycja kopiuje wszystkie smoleńskie odruchy PiS z ostatnich ośmiu lat, które tak wyśmiewała, to temat na osobny esej), ale sami w to nie wierzą. Wierzą w Komisję Wenecką, w Radę Europy, w skuteczność lobbingu wpływowej rodziny Applebaumów w Waszyngtonie, w Niemców - jednym słowem w to, że inni arystokraci z sąsiednich pałaców przyjdą im z pomocą w potrzebie. Nałożą jakieś sankcje, upokorzą rząd Szydło i przeczołgają Dudę, i tak przywołają "ten kraj", który wykazał się niewdzięcznością wobec swoich oświeconych, do porządku. PiS uważa to za dobrą wiadomość. Z debaty w Europarlamencie wyciągnął wniosek, że na wynoszeniu przez opozycję polskich sporów za granicę zyskuje. Bo ustawia mu to prostą narrację: znowu w chwili, gdy Polacy próbują naprawić swoje państwo, uaktywnia się Targowica, i krzycząc o obronie wolności i demokracji, a w istocie w imię swoich przywilejów, kołacze u interwencję u obcych dworów. Tu patrioci, tu eurovolksdeutsche - stań po właściwej stronie i daruj sobie rozliczanie PiS z jakości jego rządów, bo teraz nie czas na to. Jeśli jedna strona jest pewna poparcia narodu, a druga świata, to żadna nie będzie skłonna do kompromisu. Choćby z "tego kraju" miał kamień na kamieniu nie zostać, trzeba postawić na swoim. Lawina ruszyła.