Z kultowej niegdyś "Sześćdziesiątki" przypominam sobie skecz, w którym Kolega Kierownik najpierw całe zbiory z przyredakcyjnej działki przehandlował za stojak do zrobionego przez Pana Kazia mikrofonu, po czym, stwierdziwszy, że członkowie redakcji powinni jeść więcej witamin, mikrofon wraz ze stojakiem opchnął za trzy słoiki kiszonych ogórków. Identycznie taki sam biznes zrobiła Rzeczpospolita Polska z amerykańską firmą, będącą światowym potentatem w branży lotniczej. Kilka lat temu sprzedała jej Zakłady Lotnicze w Mielcu, zarabiając na tym 56 milionów złotych. Teraz zamówiła w tychże zakładach samoloty "Bryza" po 52 miliony za sztukę. Nic dziwnego, że Amerykanie kochają kraj, z którym robi się takie interesy. Kto by nie kochał? Pewnie nie zbłądzę, ryzykując stwierdzenie, że i miłość, którą od czasu zmiany rządu zapałali do nas Niemcy, ma podobne przyczyny. Jak zwykle, w wiadomości o transakcji zakupu "Bryz" koledzy dziennikarze nie zauważyli tego, co najważniejsze. Jedni zwrócili uwagę na fakt, że MON dokonał zakupu bez przetargu, inni na to, że tej klasy samoloty można kupić na świecie trzy razy taniej, a i same "Bryzy" były do niedawna oferowane przez zakłady w Mielcu za cenę zbliżoną do światowej. Jeszcze inni podkreślali, że samoloty "Bryza" w ogóle nie są polskiej armii potrzebne na przysłowiowy plaster, i że plany jej rozwoju w ogóle zakupu takiego sprzętu nie przewidywały. Są też tacy, dla których w całej sprawie kluczowy jest fakt, iż w imieniu Rzeczpospolitej transakcję zawarł człowiek, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa (ale to oczywiście tajemnica wojskowa) zaraz po jej podpisaniu z godziwym benefitem zatrudniony został we wspomnianej amerykańskiej firmie. Dla mnie, jak już pisałem, najciekawsza jest proporcja pomiędzy ceną uzyskaną niegdyś przez Skarb Państwa za całą fabrykę, a ceną jednego tylko produkowanego przez nią samolotu. Niechby nawet się okazało, że tak naprawdę fabrykę opchnęliśmy za równowartość nie jednej, ale trzech "Bryz"... niewiele to zmienia. Ale i to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, że całą tę sprawę mało kto zauważył. Ot, napisała jedna czy druga gazeta, ale kto dziś czyta gazety? A jeśli czyta, kto po kilku dniach pamięta? Grunt przecież, że od roku mamy "normalność", i że nasi czołowi artyści nie boją się już, że o czwartej nad ranem ktoś przyjdzie ich aresztować. (Czołowi aferzyści zresztą też). Chociaż może... Może po sprawie warszawskich Łazienek, po kompromitacji z rzekomym "uproszczeniem" zezwoleń budowlanych... to jednak kolejna kropla drążąca kamień? Rafał Ziemkiewicz