Piątkowa dintojra w PiS-ie nie była dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Od kilku tygodni widać było, że przesilenie jest bliskie, a rozwód - nieunikniony. Mimo solennych zapewnień PiS-owskich liberałów, że niczego nie knują, że są lojalnymi członkami partii - ich niezadowolenie rosło, a pomysł powołania nowego ugrupowania - dojrzewał. Mam wrażenie, że decyzja o wyrzuceniu pary Kluzik-Jakubiak nie miała wiele wspólnego z tym, co obie panie mówiły, a więcej z podejrzeniami prezesa, że zamierzają mu wyciąć brzydki numer i dokonać rozłamu. Liberałowie nie mieli zresztą wielkiego wyboru. Ich przyszłość partyjna była niczym "kronika zapowiedzianej śmierci" - oczywistą oczywistością było dla nich to, że prezes nie daruje narzekań na "smoleńską" linię partii i przypominanie zasług z kampanii prezydenckiej i że najpóźniej w czasie tworzenia list w wyborach 2011 wskaże im miejsce w szeregu. I że będzie to i miejsce, i szereg pozapartyjny. Sygnałem ofensywy dla buntowników miał być - nieunikniony jak się zdaje - słaby wynik PiS w wyborach samorządowych. Doskonale posłużyłby on do postawienia tezy "PiS idzie na manowce, jeśli nie chcecie wypaść poza burtę polityki - chodźcie z nami". Jarosław Kaczyński nie chciał dać liberałom możliwości wyboru czasu i sposobu ataku - postanowił działać metodą faktów dokonanych i uderzył pierwszy. Czym najwyraźniej zaskoczył buntowników, bo ich taktyka medialna w pierwszych dniach po uderzeniu wygląda nędznie i wyjątkowo mało przekonywająco. Nietrudno zrozumieć, czemu służy powtarzanie, że Jarosław Kaczyński jest marionetką w rękach Ziobry i że jedyne na czym mu zależy to utrzymanie władzy w partii do 2014 roku, nawet kosztem kolejnych wyborczych przegranych. To ma być sposób na wyciągnięcie do nowego klubu (jeśli uda się go stworzyć) jak największej grupy posłów, przerażonych wizją partyjnych rządów byłego ministra sprawiedliwości i "niezałapania" się na miejsca w parlamencie po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Problem w tym, że taka "narracja" mało kogo - łącznie z wyborcami - ma szanse przekonać. Któż jest w stanie uwierzyć, że prezes PiS, rządzący partią ręką twardą i mający w niej niezwykle silną pozycję, nagle postanowił ugiąć karku przed Zizu - jak pieszczotliwie niektórzy mówią o Ziobrze? Któż da wiarę temu, że Zizu - nawet jako partyjny delfin - dostał się aż pod taką ochronę, że prezes zawczasu eliminuje wszystkich, którzy kiedyś mogliby mu zagrozić? Nie wiem jak dla Państwa - dla mnie nie trzyma się to wszystko kupy, a jeśli dodam do tego obraz dwóch pań, z których jedna skupia się wyłącznie na lamentowaniu nad własnym losem i przekonywaniu, że prezes - którego jeszcze tydzień temu z ogniem w oczach broniła - nagle zapomniał o jej zasługach, to obraz nowego ruchu politycznego jawi mi się w barwach raczej mętnych i szarych. Jeśli ktoś szybko nie wpuści w tę "narrację" nowego ducha, jeśli nie zarysuje pomysłu na nowe ugrupowanie, jeśli nie podbuduje go jakąś ideą, jeśli nie wskaże czegoś, co ma go odróżniać od PiS-u i Platformy, jeśli nie da powodu, by uznać, że warto choćby przyglądać się powstawaniu czegoś między partiami Tuska i Kaczyńskiego - ruch sczeźnie jeszcze przed narodzinami. Konrad Piasecki Forum: Czy Kluzik-Rostkowska powinna założyć własną partię?