Nie, pan minister, choć się tym nie chwali, odwalił kawał ciężkiej, merytorycznej roboty - przygotował, i nawet już przepchnął przez Komitet Rady Ministrów projekt ustawy określającej zasady dostępu do zawodów prawniczych. Rzecz bez wątpienia leży mu na sercu bardziej niż cokolwiek innego, bo pierwszą jego decyzją po objęciu resortu było uwalenie projektu analogicznej ustawy poprzedniego rządu. Tamta zakładała otwarcie dostępu do zawodów prawniczych. Ustawa Ćwiąkalskiego, oczywiście, odwrotnie - przywraca korporacjom, w tym korporacji adwokackiej, do której sam Ćwiąkalski należy, prawo wyznaczania ilościowych limitów przyjęć na aplikacje. Rzecz była tyle razy wałkowana, że aż się nie chce powtarzać. Nie ani jednego, głośniej powiem: ANI JEDNEGO uczciwego argumentu, którym można by ten pomysł, niespotykany w cywilizowanych krajach, obronić. Kłamią ci, którzy twierdzą, że ograniczenie liczby aplikantów służy podniesieniu jakości usług adwokackich. Temu służyć może ustalenie wysokich kryteriów egzaminu, ale na pewno nie mechaniczne ograniczenie liczby członków cechu. Nie wspominając o tym, że dusząc limitami młodych, jednocześnie otwierają się prawnicy na kumpli-prawników bez jakichkolwiek pytań o kwalifikacje. Profesor historii prawa, specjalista od dziedziczenia u starożytnych Galów, który kodeks karny w ręku miał ostatni raz trzydzieści lat temu, może kancelarię adwokacką otworzyć od zaraz. A najzdolniejszy, piątkowy absolwent - nie, chyba że jego tata należy do Okręgowej Rady Adwokackiej względnie ma w niej chody. Szkoda gadać, chodzi wyłącznie o jedno - o zachowanie wyśrubowanych ponad wszelkie pojęcie dochodów. W proporcji do liczby ludności adwokatów jest w Polsce najmniej w Europie, pięć razy mniej niż w Wielkiej Brytanii; a popyt jest zbliżony. Prawnicy dyktują więc ceny - milion złotych, który zarobił profesor-mecenas Ćwiąkalski w ubiegłym roku, to jak na wziętego adwokata nie jest wcale suma zawrotna. Nic dziwnego, że prawnicza klika zamierza to eldorado zachować - na chama, bezczelnie, nie licząc się z niczym. W końcu skoro Naczelny Cudotwórca, zainteresowany wyłącznie swoim pijarem, oddał jej stosowne ministerstwo w wyłączne władanie, to dlaczego mają z tego nie skorzystać? Czym się niby mają obcyndalać - przedwyborczymi obietnicami? Ruscy mają taki kawał: czy syn pułkownika może być generałem? Nie może, bo generał też ma syna. Taki właśnie ustrój, bynajmniej nie mający nic wspólnego z Irlandią, buduje w Polsce obecna władza.